Jestem po urlopie. Chyba najdłuższym w swoim życiu. Odstresowałem się i wyluzowałem. Byłem z grupą przyjaciół w Gruzji i trochę wam o tym opowiem.
Kierunek modny ostatnio, jeździ na Kaukaz mnóstwo Polaków. To wynik sporej reklamy (sam przeczytałem kilka książek przed wyjazdem, w tym słynną „Gaumardżos” Mellera) oraz dużej i wzajemnej sympatii do Gruzinów. Mały naród, ze znacznie starszą od naszej historią, ale podobnie jak my usadowiony między potęgami, uwikłany w wojny, pełne czynów chwalebnych, ale z góry skazane na porażkę.
Gruzini mówią, że Bóg nadając ziemie różnym nacjom zapomniał o nich, dlatego na koniec podarował im ogród, który chciał zatrzymać dla siebie. Mają więc Gruzini wspaniałe dzikie góry, winne doliny, lasy endemiczne nie starte ostatnimi zlodowaceniami, podzwrotnikowy klimat na wybrzeżu i dużą wilgotność, sprawiającą, że wszystko natychmiast rozkwita. W Gruzji rosną bananowce, eukaliptusy, ale i zwykłe świerki. Jak jedzie się do Wardzii doliną Kury, to człowiek myśli, że badacze poszukujący biblijnego Raju niepotrzebnie szukają go w odległym o zaledwie kilkaset kilometrów Iranie. Raj jest tutaj.
Ale historia, a zwłaszcza lata komunizmu, mocno zrujnowały tę piękną ziemię. Komunizm jest jak rak – niszczy zdrową tkankę, a po usunięciu pozostają brzydkie blizny. Zrujnowane fabryki, betonowe bryły dawnych hoteli, ohydne sowieckie blokowiska. Z tym starają się Gruzini uporać, a przecież mają innych kłopotów w bród. Dwa tereny pod okupacją rosyjską, ruskie czołgi mogą się w Tbilisi znaleźć w dwie godziny z Osetii Południowej. Jedna trzecia Gruzinów żyje pod tą okupacją. Mają problemy ekonomiczne, walczą z oligarchami, starymi zwyczajami.
A jednocześnie są uśmiechnięci, otwarci, lubią śpiewać i tańczyć. Nasze narodowe malarstwo pokazuje Stańczyka, Grunwald, tragedie i upadek a czasem chwałę, tę nudną martyrologię, z którą warto by chyba wreszcie się pożegnać, u Gruzinów maluje się supry, zabawę, radość. Pijmy, jedzmy, śpiewajmy, tańczmy – proste?
Zacznę od prostowania stereotypów.
Baza hotelowa – jest przebogata, Gruzini od kilku lat nastawiają się na turystykę. Wszystkie hotele miały wygodne łóżka, było czysto i przestronnie, niedrogo. Jedyny problem to beztroskie podejście do hydrauliki, wykończenia – czasem jest to prowizoryczne. Wciąż mają peerelowskich fachowców.
Alkohol – jest znakomity, zwłaszcza ten domowej roboty. Koniaki, bimber, wina. Robi je każdy, są mocne, pije się je w dużych ilościach, ale bez skutków ubocznych. Nikogo rano nie bolała głowa. Dotarły do Gruzji piwa, ale tylko popróbowaliśmy, bo nic nadzwyczajnego – piwa robione na importowanym granulacie i dobrej miejscowej wodzie.
Jedzenie – pyszne, ale monotonne. Po dwóch tygodniach nie mogłem już patrzeć na chaczapuri, kinkali, sałatki, szaszłyki. Mięso nie jest częste w ich diecie, królują chleby, ciasta, placki, sery i wszystkie produkty warzywne – sezonowe. Mikro flora jest odmienna od naszej, warto jedzenie przepalać bimbrem lub koniakiem.
Supry – uczty wspaniałe, każde śniadanie i kolacja była ucztą, potraw mnóstwo jak na polskim weselu. Odmawiać trudno, by nie obrazić gospodarzy. Są mistrzami w dostawianiu potraw – stół zapełniony półmiskami, a oni donoszą kolejne, stawiając je na wysokich podstawkach, przez co stół zamienia się w paropiętrowy szwedzki stół.
Drogi i kierowcy. gdobrych mają niewiele, ale to się poprawia. W Swanetii, Tuszetii, dominują szutrówki, a przy częstych opadach zamieniają się w bagniste dróżki. Porusza się tam tylko 4+4. Kierowcy jeżdżą z fantazją, ale policja od kilku lat (świetnie doposażana w zachodni sprzęt) mocno utemperowała ich styl jazdy. Ale ogólnie przypomina to wolną amerykankę. Jeździ się po całej jezdni – są dwa pasy, to jadą nim 4 rzędy pojazdów, a i poboczem czasem się przemyka jakiś pospieszny. Nie ma stłuczek, pokrzykiwań, jobów i nerwów. Wszystko płynnie jedzie do przodu, nie korkuje się. Klaksony cały czas w ruchu, ale to tylko Gruzini pozdrawiają się wzajemnie – mam wrażenie, że tu każdy zna się z każdym. Wniosek – wysyłałbym polskich kandydatów na kierowców na tydzień do Gruzji. Jak przeżyją, to w Polsce nie spowodują żadnego zagrożenia. W Warszawie próba wyjazdu na wylotówkę trwała dwie godziny.
Gruzini – biedni w większości, jak na nasze standardy, ale uśmiechnięci, nie przejmujący się, gotowi do świętowania i pomocy. Przydałby się nam ten luz. Praca? Nie ucieknie. Spieszysz się? Po co, usiądź, wypij kawę, odetchnij powietrzem – a na pewno zdążysz.
Język – trudny, chropowaty, ale w śpiewie cudowny (nie mówiąc już o śpiewie polifonicznym, bardzo wspólnym z polifonią Korsykan), ale można sobie poradzić i z alfabetem i trudną wymową. Np. dzień dobry – gamardzioba przerobiliśmy na „dawajdzioba”, co przyjęli Gruzini ze szczerym uśmiechem. Stepan Sameba – Stefan Ameba, itd.
Zapis mojego imienia? A taki: ვოიტეკ
I na początek parę zdjęć. Gaumardżos!
Dodaj komentarz