Mówi się nie od dziś, że Polska jest rynkiem zbytu produktów nie polskich, a państwo nie robi nic, by ten stan zmienić. Jest to prawda, a ja – lubiąc rozmawiać z ludźmi – wciąż napotykam na swej drodze osoby, które reprezentują ginące profesje. Przykład sprzed paru dni: Przejeżdżając w Beskidach przez pięknie położony Koniaków, mekkę światowego koronczarstwa za czasów Cepelii (której też już nie ma), poszedłem zobaczyć największą na świecie serwetkę zrobioną na szydełkach (rekord Guinessa). Spotkałem się z jedną z pań koronczarek, młodszych, bo w tym zawodzie pracują już tylko starsze panie. Pełna pasji, wspaniałą góralską gwarą opowiedziała mi o upadku koniakowskiego koronczarstwa. „Hekluje” (czyt. szydełkuje) już tylko starsze pokolenie. Za jej czasów, w szkole na 10 osób heklowało 9, a tę jedną nazywano ciapą o dwóch lewych rękach. Obecnie proporcja jest odwrócona – jedna na dziesięć robi to, co od pokoleń było specjalnością Koniakowa. Najmłodsza w tym zawodzie osoba sprzedaje nawet wyroby dla Diora, ale ze zbytem jest kłopot. Mała serwetka, nad którą trzeba posiedzieć 24 godziny, kosztuje 40 zł. Wyżyć z tego się nie da. Jak była Cepelia, to brano hurtowo. Dzisiaj maszynowe hafty i „wyroby szydełkowane” z Chin są kilkukrotnie tańsze. Młode mieszkanki z Koniakowa wolą mieć dużo znajomych na facebooku niż robić serwetki. Nawet pomysł robienia stringów na szydełkach upadł, bo kto by nosił nici w rzyci?
I tak umiera piękna, wielopokoleniowa tradycja. Bardzo przykro było tego słuchać. Wieczorem napiłem się regionalnej Kurwnicy. Wóda została. I oscypki.
Dodaj komentarz