Rozmowa Macieja Parowskiego z WS

W ostatnim CZF ukazała się rozmowa Maćka Parowskiego ze mną. Zwykle wywiad daję na bloga w miesiąc po publikacji, ale do tekstu w „Czasie Fantastyki” wkradło się tyle literówek, że musiałem zareagować. Wywiad robiony był w pośpiechu, widać po nim rozmowę, ale chyba najważniejsza jest treść.  Zapraszam więc do lektury tekstu po korekcie.

Urodziłem się w Nidzicy

(z Wojtkiem Sedeńko rozmawia Maciej Parowski)

Wojtek ile było tych twoich Festiwali Fantastyki, bo mnie się mieszają. Obchodzisz oczko, dwudziestkę czy osiemnastkę?

W tym roku osiemnasta edycja, a ty byłeś na wszystkich. Czasem tylko na jedną noc, ale zawsze.

Pamiętam spotkania u ciebie w domu nad wodą, także w wielkiej chałupie Tomka Wojtulewicza, było też coś w Olsztynie, w tej ciężkiej budowli w środku miasta. Pokazałeś po wszystkim, pamiętam, Oramusowi i mnie „Nieletniego świadka” i „9,5 tygodnia”… Bardziej nami wstrząsnął Weir niż soft porno.

Pamięć masz mozaikową. U mnie na szczęście jeszcze dobrze, więc wyprostuję. Dom and wodą to moja dacza nad Serwentem, nieźle się tam działo, ilu ja tam pisarzy gościłem, niektórzy, jak Stefek Otceten tak to miejsce kochali, że choć był marzec, to się kąpali w jeziorze. Chałupa Tomka to ranczo w lesie, też mocno bywało. Ciężki gmach to pierwsze festiwale, przed przenosinami do Nidzicy – wyczułem wtedy temat – teraz to budynek sądu administracyjnego. Filmów pokazywałem zawsze mnóstwo, bo razem lubimy dobre kino.

Pamiętam, że z twoim kumplem radiowcem Śleszyńskim, wczesny wieczór, wiosna, stoimy nad wodą dyskutujemy o fantastyce. U kolegi Bogusia, nazwisko uciekło, pamiętam 6 marek piwa stojących na telewizorze, które przerabiamy po kolei, bo nareszcie jest stan piwnej obfitości, a na stole między innymi rewelacyjna sałatka z kalmara… To był początek lat 90. I pamiętam ten pochód festiwali na zamku, z noclegami w Zawadach, a dopiero potem w Kabornii… Pamiętam wspaniałe wernisaże Pod Belką i już mi się mieszają nazwiska – Siudmak, Achilleos, ten niemiecki tłumacz, ten amerykański pisarz od magii sprzed dwu lat, Jęczmyk, dziesiątki Twoich starych gości, wśród nich dowcipny facet trenujący boks, zawsze z żoną… Lubię bokserów, brat mamy i kuzyn byli regularnymi zawodnikami, wspaniali ludzie.

Andrzej Śleszyński dostał w „Fantastyce” nagrodę za słuchowisko na podstawie „Ultima Thule” Grabińskiego, nie żyje już – rak. Kiedyś z radiowcami olsztyńskimi dobrze się układało, z naszego klubu pracował tam Jacek Hopfer, bratanek znanego sprawozdawcy sportowego, był Piotrek Bałtroczyk, z którym chodziłem do jednej klasy – wiele jego kabaretowych wspominek o alkoholowych przewagach to nasze szkolne anegdoty, trochę podkoloryzowane. Boguś, nazwisko Triebling, zgadza się, piwo i kalmary na przekąskę to jego ulubione danie. Wernisaże są fajne, stawiam na artystów, to też fantastyka – Siudmak, Achilleos, Sętowski – wszyscy u nas byli. Niemiecki tłumacz to Eric Simon, a pisarz od magii, to jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy współczesnych – John Crowley. Bokser – tu wielka tragedia, Ani i Zbyszkowi zginął w wypadku jeden z tych chłopców, których przywozili na festiwale. Ania z córką przyjeżdża nadal.

 

Swojaków lepiej kojarzę. Dukaja osobiście przywiozłem moim maluchem do Zawad. Ziemiański pamiętam to nogę zwichnął, tak wywijał po SFinksie za „Bombę Heisenberga”. Swoją drogą, ileż ja tych Sfinksów za moich autorów odbierałem, jeśli nie dojechali. Była też siedemdziesiątka Lecha Jęczmyka i nasze XX-lecie, przyjechałem z darmową wódką i sokami. Był Wolski, Ziemkiewicz, Sapkowski, Żerdziński, Brzezińska, Białołęcka, Zimniak, Lasoń, Kochański, Huberath… Kogo u ciebie nie było? Prawda, nie zapraszałeś reżyserów… Może błąd?

Byli reżyserzy amatorzy. Pamiętasz prapremierę takiego filmu – Oko Boga chyba – amatorskiego, zrobił to szalony człowiek z Białegostoku. Jakąś forsę dał biznesmen, też był u nas wtedy, film robił wrażenie, oni nawet czołgi wynajęli z jednostki. Tam była jedna autentyczna scena, jak kamieniują kobietę, najpierw rzucali styropianem, potem ktoś z naturszczyków rzucił prawdziwym kamulcem, polała się krew, były autentyczne wrzaski tej nieszczęsnej kaskaderki. To wszystko jest na taśmie.

My nie mamy kina fantastycznego, teraz ruszam trochę amatorów, ale to kino niszowe. Kto by nie chciał wielkich reżyserów zaprosić, ale oni na taki festiwal nie zjadą. Prędzej na Camerimage.

Przypomnij mi obcokrajowców. Gwiazdą nad gwiazdami był i pozostał Brian Aldiss. Jego „Non stop” budował dobry klimat dla całej polskiej fantastyki socjologicznej. Mam parę jego serdecznych fot z Jęczmykiem, poza Nidzicą nie do pomyślenia. Oni się znają chyba od 1973 roku z Poznania. Cudowny fantastyczny tandem na odległość. Przypomnij innych.

Inni? A kogo nie było! Cała czołówka rosyjska, Silverberg, Aldiss, Pratchett, Kay, Lawhead, Cadigan, pisarze z Niemiec (Eschbach, Mielke), Czech (Novotny), Hiszpanii (Conde), Ukrainy (Diaczenko, Oldi). Rosjan było mnóstwo, raz mieliśmy z ich strony prawdziwy nalot – siedemnaście osób minus ci, których zatrzymali na granicy nasi WOP-owcy. Bez paszportów i wiz chcieli, W Rosji ciągle o nas myślą jak o osiemnastej republice, PRL, prywatne ranczo Leonida.

W tym roku wielka gwiazda, George R.R. Martin, on jest tak rzadko w Europie (czekaliśmy na jego przyjazd 3 lata), że przyjadą specjalnie fani z Niemiec, Skandynawii.

Wiosną 83 zjawiłeś się w pierwszej siedzibie „Fantastyki” na ulicy Służby Polsce, szczeniak, też zresztą nie byłem starcem. Mówiłeś o jakichś spotkaniach w Olsztynie, nie traktowałem Cię serio. Sam byłem zmiażdżony stanem wojennym, miałem pismo „Politechnik”, wymknęło mi się z rąk, zamknęli je, a tu przychodzi dzieciak i twierdzi, że uruchomi inicjatywę prywatną. Ale Tobie zaczęło to wychodzić za wolności dopiero, zaraz na początku Przełomu.

Przybity stanem wojennym? Maciek, wszyscy byliśmy przybici! Ten szczeniak Sedeńko w 1983 był studentem na zakręcie. Za NZS i strajki uczelniane poszedł cichy rozkaz uwalenia mnie za wszelką cenę na egzaminach. Powiedziała mi o tym doktorantka, którą po latach spotkałem, sympatyzowała z nami. Musiałem zmieniać studia i przez parę miesięcy szukać ochrony przed wojskiem. Mogłem wyjechać na Zachód i tam zostać, ale się nie zdecydowałem. Rozprowadzałem broszury Solidarności, chciałem coś robić, by zapomnieć o szarzyźnie. Kilka miesięcy wcześniej pojawiło się wasze pismo. Cudowne, takiej ucieczki potrzebowałem. Dlatego chciałem nawiązać kontakt, założyć klub. Ten OKMFiSF to było za mało. Mnie roznosiła energia, nadal tak jest.

Ja nie mogłem wejść do was z ulicy – nota bene znaleźć was w tej pralni w suterenie było ciężko – i po prostu krzyczeć, precz z komuną, jestem swojak! Byłem młody, a już ludziom nie ufałem. Zakładając klub wiedziałem dobrze, kto jest konfidentem, a znając życie podejrzewałem jeszcze kilku. Nawiasem mówiąc, wasze pismo było jedynym powołanym w stanie wojennym, Hollanek był znanym działaczem pro-, choć wydaje się, że umiał dobrze lawirować. Fantastyka to był jeden z wentyli, jakie dała władza, by para poszła w gwizdek, a nie w rewolucję. Drugim był Jarocin.

No i przeliczyli się na tych gwizdkach. Trochę osób na fantastyce i na rocku uformowało się do prawdziwej wolności. A Hollanek lubił być dumny ze swoich ludzi, nie przeszkadzał.

Wydaje mi się, że kontestacja komuny przez fantastów przyciągała do środowiska bardzo zacne osoby. Uwielbiałem przebywać w waszym gronie, słuchać. Dzisiaj jest inaczej, przysiądzie się młody fan do stolika, zakrzyczy cię jakimiś bzdetami, wyżłopie twoje piwo i pójdzie dalej sępić. Na szczęście tego w Nidzicy nie ma.

Chciałem skorzystać z tego wentyla. Ja żyłem od jednego spotkania klubowego do drugiego, od konwentu do konwentu. Reszta życia była wtedy do dupy.

Ale dopiero jak stały się możliwe książki bez cenzury, zrobiłem Wizje alternatywne. To była jedna z pierwszych książek nieoglądanych, nieskalanych okiem cenzora.

Znalazła się tam „Szosa na Zaleszczyki” Ziemkiewicza. Zupełnie nowe otwarcie, awizowałeś mi tekst, jako sensację już od wiosny. Byliśmy z Rafałem w fazie ostrej kłótni, ale nie mogłem nie pochwalić tego opowiadania, no i mieliśmy jedno z wielu zawieszeń broni. Zazdrościłem ci, że to nie poszło u mnie.

Książkę wydałem w pięć miesięcy. Wtedy absolutny rekord. Wtedy też powstała księgarnia wysyłkowa, przodek dzisiejszej Solarisnet.pl i wydawnictwa Solaris.

Miałem w tej antologii Sapkowskiego, jedno z moich ulubionych opowiadań, „Muzykanci”. Dostał za nią nagrodę głównonurtową im. Gall. Ten kontakt zaowocował zaproszeniem do Waplewa na Polcon – on wtedy debiutował w fantomie. Ile miałem ubawu z jego listów, gdy pytał na serio, czy obowiązują stroje wieczorowe.

W latach 1983 – 5 jeździłem sporo z prelekcjami na Śląsk, Empiki to organizowały, byłem na spotkaniach w Poznaniu, Wrocławiu, u Gdańszczan od Papiera i chłopaków ze stoczni w Gdyni. Byłem oczywiście na Polconie w Katowicach, siedziałem blisko Oramusa i Baranieckiego, kiedy się rozstrzygały losy Zajdla – za Arsenał czy Głowę Kasandry. Byłem w Opolu, Kielcach… Ale poza Katowicami i później Poznaniem to były takie singlowe imprezy, jak Frankenstein, które traciły cykliczność… Ty rosłeś w siłę.

Bywaliśmy na tych samych imprezach. To była wciąż komuna, kłopoty z zaopatrzeniem, na moich konwentach nawet piwo musiałem ludziom organizować. Nawiasem mówiąc, zawsze pozwalałem się ludziom bawić, cieszyć życiem. Moje konwenty były z tego znane, a jednocześnie darzyliśmy się wzajemnym zaufaniem, nigdy nie miałem burd. Poza jedną, musiałem usunąć z imprezy dwie osoby. Ale to nie byli fani, tylko skonfliktowani o kobietę pisarze. Ten fandom z lat 80. powoli się kończył, Przełom spowodował, że ludzie poczuli, iż chcą robić coś innego, że wreszcie można zadbać o siebie. Starych działaczy w większości już nie ma w ruchu. Ja jestem praktycznie jednym z ostatnich aktywnych. Ale czy to dobrze? Może powinienem był robić co innego, nie iść za miłością do fantastyki?

Wtedy – jak zauważyłeś – rozsypały się imprezy cykliczne, Polcon ledwie przeżył – najpierw dzięki Gdańskowi, który go przygarnął, a w czasie galopującej inflacji w 1990 dzięki mnie – nie było innych chętnych. Oficjalnie wypisałem się z działalności klubowej w 1994, chcąc robić coś absolutnie na własną rękę. Ale oczywiście dla fandomu. Robię to do dziś.

Festiwal to konwent inny niż pozostałe – ta sala pod belkami, fakt, że uparty uczestnik może zaliczyć wszystkie spotkania, nie musi dokonywać „wyborów Zofii”, to jest wspaniałe. Ale też może oddawać się rozkoszom towarzyskiego birbantowania na dziedzińcu i doskakiwać na wybrane prelekcje – to robi klimat i zostawia uczestnikom pełną kontrolę nad imprezą. Zaliczają, co chcą, odpuszczają, co chcą i zawsze jest kogo zapytać jak było. No i uczta, najbardziej lubiłem te na Zamku, ale i te pod wiatą w Kalbornii są więcej niż przyzwoite.

Thomas Mielke nazwał nasze festiwale konwentami kulinarnymi, jedynymi takimi na świecie. Codziennie robimy ogniska, barbecue, organizujemy biesiady – nawiasem mówiąc tegoroczna znowu będzie na zamku. Będzie teatr, dobra muzyka folkowa, świetna zabawa. To wszystko w cenie akredytacji – a zarzucano mi na jakichś łamach, że my straszne pieniądze bierzemy. Opłaty są porównywalne z innymi konwentami, a ile dajemy w zamian!

Inny sprawozdawca napisał kiedyś, że w programie jest tylko jedna linia spotkań, a na takim Polconie jest 300 prelekcji. Po co?, pytam. Ja stawiam na jakość. I na to, by każdy, jeśli zechce, mógł wziąć udział we wszystkich punktach programu. Wiesz, jak mi się dostaje, kiedy w trakcie ciekawego spotkania Pod Belką, piętro niżej w księgarni odbywają się polecanki książek robione przez znaczącego pisarza, krytyka? Bo dubluję ciekawe spotkania.

Czy pomaga organizatorowi, jeśli wśród kumpli współpracowników ma ludzi ze smykałką pisarską, redaktorską… Z Jackiem Sobotą się pokłóciłeś, ale wracaliście do siebie, redaktor i krytyk Mirek Obarski jest Twoim redaktorem…

Olsztyńskie środowisko jest rzeczywiście dosyć mocne, do osób, które wymieniłeś, trzeba dodać Leszka Błaszkiewicza, matematyka i astronoma, publikował w „NF”, teraz współpracujemy przy Sfinksie. Ty masz w ekipie innego olsztyniaka, Arka Grzegorzaka, współpracował ze mną przy Sfinksie robionym dla Zyska. Z Jackiem Sobotą, który przyszedł do klubu jako piętnastolatek, razem z przyjacielem, Mirkiem Obarskim, jakoś nigdy nie było nam po drodze. Jesteśmy indywidualistami, w zespole taka para musi skoczyć sobie do oczu. Ja często wydaję rozkazy autorytatywnie, ale sam pracuję też za kilku. Obecna ekipa uznaje, że jestem frontmanem, widzą, że zasuwam za dziesięciu, więc jak jest coś do wykonania, po prostu to robią. Czasem robimy modyfikacje.

Jak z organizatora Festiwalu człowiek staje się wydawcą, krytykiem, tłumaczem, instytucją? Tak Ci wyszło, czy od początku rzecz zaplanowałeś? Stworzyłeś pewną ekipę, do której sięgałem. Na przykład dla mnie Paweł Laudański to był zawsze twój człowiek.

Samo wyszło. Ja jestem człowiek – i mówię to bez fałszywej skromności – bardzo pracowity, gotowy oddać swój prywatny czas, jeśli coś mnie kręci. Wie to, i chyba się z tym pogodziła, moja rodzina. Trójka dzieci dorosła mi na festiwalach i moich dwóch Polconach (’90 i ’93). Żona to anioł. Dziękuję im za to. Ja bym bez pracy usechł. Więc w czasie pogaduch rodziły się różne pomysły, wiesz, jak to jest: ZRÓBMY TO, ZRÓBMY TAMTO. A dla mnie powiedziane słowo jest jak wyryte w kamieniu – robię, a potem nagle rozglądam się na boki i jestem sam.

Jak czytasz fantastykę, to szybko zaczynasz pisać recenzje, tu wciągnął mnie do „NF” Marucha Oramus. Wiele mnie nauczył. Bo ja w ogóle chętnie się uczę i słucham ludzi. Słucham, mniej mówię, zostawiam to gadaczom. Moim żywiołem jest robota, nie gadanie.

Potem, po Przełomie pojawiła się możliwość robienia antologii, do dzisiaj zrobiłem 7 antologii polskich, 2 rosyjskie, w tej chwili pracuję nad 3 ogólnymi, światowymi. Zaczęły zatrudniać mnie wydawnictwa, jako redaktora, Rebis, Prószyński, Zysk – brałem i robiłem po nocach. Zredagowałem jakieś 300 książek z fantastyki. Inne gatunki też. Ciekawą robotę zawsze wezmę.

Stąd już blisko było do wydawania książek samemu. Ale tu bym się nie rozkręcił, gdyby nie Rysiek Piasecki, który zdjął ze mnie ciężką i niewdzięczną sprawę handlu. Do tego nie mam cierpliwości. Bez niego już dawno bym to zamknął. Nie wiem, co się stanie, jak on się wypali.

Do tego Internet, magazyn SFinks, przy nim nagroda o tej samej nazwie, za co mnie poszczuto, bo tę nazwę nosiła pierwotnie (i jedenaście lat wcześniej) nagroda fandomu przemianowana na zajdlowską. Z nagrodą mam obecnie niewiele wspólnego – statuetki organizuję. No i festiwal w Nidzicy.

Robisz magazyn, wydajesz książki, w dodatku przyznajesz nagrody. I z tym jest problem. Wg mnie ludziom dobrze wydającym książki nie wychodzi robienie pisma i odwrotnie. Dużo nazwisk można tu wymienić – Zyskowi, Malinowskiej, Rodkowi nie wychodziło z pismami. To są rozdzielne talenty, inne dyspozycje, nawet interesy. Choćby dlatego, że wydawcy mają książki wydawać, a pisma – oceniać.

To nie tak. Ja widzę po rynkach innych, amerykańskim, niemieckim czy rosyjskim pewną prawidłowość gdy na wahadle wagi stają prasa i książka. Gdzie jest bogaty rynek książki pisma są niszowe. I na odwrót.

Czasopisma powoli odchodzą w niebyt. Będą w sieci, na czytnikach.

Może umrzeć papierowo, nad czym ubolewam a priori – forma literacka dla fantastyki najważniejsza, czyli opowiadanie. Już dzisiaj wiele opowiadań w Ameryce udostępnianych jest darmowo na blogach, a nawet te „nie opublikowane” – w naszym rozumieniu – opowiadania otrzymują ważne nagrody. Bo Internet ma mnóstwo odbiorców, siedząc w papierze nie chcemy tego zauważyć. Oglądalność mojego blogu rośnie w postępie arytmetycznym. Będę musiał zwiększyć na nim jeszcze swoją aktywność. Ten blog powoli stanie się archiwum fandomu. Całego, bez niesnasek. Mam mnóstwo materiału.

Teraz bardzo mnie kręcą znakomite antologie, Kroki w nieznane pod red. Mirka Obarskiego, zaraz ukażą się Rakietowe szlaki w wyborze Lecha Jęczmyka, mam zamiar je kontynuować, bo zostało mi w ręku mnóstwo świetnych opowiadań.

Mam w planach książkę, ale tu poczekać muszę na zielone światło od MkiDN, na razie mam listy polecające od naszych profesorów: Czaplinskiej i Smuszkiewicza.

Robię film o festiwalu, przy okazji zebrałem dużo materiałów z fandomu, więc może i o nim. Ale tutaj będę musiał nakręcić wywiady, wypowiedzi w trakcie festiwali. Trudno powiedzieć, czy dam radę, tyle w Nidzicy pracy, że czasem nie wiem, czy wszystko się udało…

Jak wyjdą inne projekty, to jeszcze na kilka lat mam co robić.

Dobra, nad czym siedzisz teraz. Powiedz też trochę o tym Travel, bo Sapkowski z Kowalskim chwalą, a ja jako dziadek, mąż, działkowicz i zawalony tekstami redaktor nie potrafię do was dołączyć, choć serce się rwie.

Kiedyś postanowiliśmy pojechać na Ukrainę, do Kijowa na Eurocon – było mi wtedy do Ukraińców bardzo po drodze, interesy, wspaniali ludzie. Nawet anegdotyczną przygodę z Pomarańczową Rewolucja miałem, podobną jak Marucha i Kowal w czeskiej Pradze. Do dzisiaj jak jestem w Kijowie to mi wódkę stawiają.

Na Ukrainie jest dużo do zwiedzania, wiele polskich tropów, nie tylko tych rzewnych, sienkiewiczowskich. Więc zmontowałem grupę, polsko-czeską, która po Euroconie pojechała na południe Ukrainy, na Krym, Podole, potem na Wołyń. To był koniec kwietnia, kwitły już migdałowce, a na Krymie było pusto – tam normalnie szpilki na plaży nie wetkniesz.

Spodobało się, a dla mnie takie sprawy to tylko graj. Utworzyłem stronę, www.travel.solarisnet.pl, i drugą wyprawę zrobiłem już z mniejszą fantastyczną otoczką (tylko spotkanie z czeskim fandomem w Pradze) w Alpy.

W tym roku jedzie wyprawa numer 6 (Bretonia) i numer 7 (Bawaria). Były też wyprawy 4a i 5a, jak u Lema, kiedy robiłem krótkie, kilkudniowe wypady na Morawy czy do Anglii i Walii.

Koval był na dwóch wyprawach, na tę tropem katarskiej herezji zabrał ASa, nieszczęśliwie trochę, bo Andrzej złamał rękę już pierwszego dnia i był trochę obolały. W dodatku opędzał się od naszego ortopedy, który chciał mu pomóc.

Teraz to skomplikowane logistycznie wyjazdy, dużym autokarem, w 30-40 osób. Pokazujemy sobie nawzajem Europę znaną i nieznaną. Powiem ci, że moi globtroterzy nazwali mnie poganiaczem niewolników, bo wciąż ich ganiam do zwiedzania tak intensywnego, że wszelkie wrażenia systematyzują się i układają w głowie dopiero po paru tygodniach.

Ja lubię takie życie w biegu. Bo życie krótkie jest, nie wiem, ile jeszcze będę miał sił.

Wiesz, turystyka to też moja wielka pasja. Gdyby nie obecna robota, pewnie bym tym się zajął zawodowo. Uwielbiam dowiedzieć się, co się kryje za następnym zakrętem, jestem człowiekiem drogi.

Masz sporo grono stałych gości. Kiedy jeszcze robiliśmy z Maruchą sprawozdania z Festiwali (a uważam, że to ważna sprawa – pokazać nie fanom, tylko zwykłym czytelnikom, co nas kręci) to parę osób podobno dzięki tym relacjom z kolorowymi zdjęciami zainteresowało się Nidzicą. Teraz masz już wielką firmę i nie potrzebujesz naszej pomocy.

Ależ nic bardziej mylnego. Nadal potrzebuję pisania o nas. Bo festiwal w Nidzicy to ostatnia impreza literacka, z malarstwem, muzyką i filmem fantastycznym w tle. Dzisiaj konwenty zdominowane są przez program dla graczy.

Tylko że z mediami, także z wami, inaczej się dzisiaj współpracuje. Wszyscy doszukują się interesu. Ministerstwo nie chce dać dofinansowania, bo podobno takie imprezy są dochodowe – oni sami nie wiedzą, co mówią. Gazeta Olsztyńska chętnie obejmie patronatem, ale jak wykupimy kilkaset sztuk gazety. Radio chętnie zrobi całe studio festiwalowe, ale za dzień pracy trzeba będzie zapłacić. Kiedyś sami się pchali.

Wkrótce dojdzie do tego, że media nie będą nam potrzebne, bo będziemy to robić na własną rękę. A dziennikarze nie będą wychodzili ze swoich pokojów, bo wszystko będą czerpali z Internetu oraz Newsroomu. Nikomu nie chce się jeździć w teren w poszukiwaniu tematu.

Zapraszałem już Maćka Makowskiego, żeby przyjechał do Nidzicy, namawiałem nawet, by „NF” wzięła na siebie odpowiedzialność za jeden dzień programu. Bo taki szacowny magazyn powinien mieć swój… Staszów. Albo Dzierżoniów. Pamiętasz?

Więc piszcie sprawozdania, niech czytelnicy wiedzą, co się dzieje. Inaczej pozbawiacie ich informacji. I pal diabli podejrzenia o kumoterstwo. Bo o to chodzi dzisiaj z mediami. A chrzanić…

Gdyby rybacy zaczęli się kłócić, to morza by wyschły – to jest bardzo stare przysłowie bodaj z czasów wojny trzydziestoletniej. Ale organizatorzy słynnych konwentów kłócą się czasem. Są zazdrośni. Powiesz, o co tu idzie?

Nie wiem. Niesnaski w fandomie były zawsze, bo jesteśmy swarliwą nacją. Nie mam z tym kłopotów. Wydaje mi się, że z całością fandomu mam poprawne stosunki. Nie wchodzę w drogę, nie pcham się, gdzie mnie nie chcą, tego też wymagam od innych. Świetnie współpracuje mi się z Gdańskiem, Białymstokiem, Lublinem – dobry konwent robią, jeżdżę na wszystkie. Poprawnie z Katowicami z nową władzą. Wielu ośrodków nie znam, bo nie jestem już częstym gościem, to już jest inne pokolenie, nie znam tych młodych ludzi, choć chętnie bym poznał. Ale dla nich już stary dziad jestem. Trochę się ostatnio popaprało z Poznaniem, pijaństwo mnie tam zarzucili!! Ha ha, gang abstynentów. Od wielu lat nikt mnie pijanego nie widział. Alkoholu prawie nie spożywam.

Masz 20-letnią perspektywę, powiesz, co się zmieniło w ludziach przyjeżdżających na Twoją imprezę. Inne preferencje, obyczaje… Tylko nie mów, że są młodsi, sam zauważyłem.

Pewnie, że są młodsi. Na tym festiwalu kończę 50 lat, a czuję jakbym miał 18.

Wspaniali ludzie. Rysiek powiedział, że ci uczestnicy, których wielu uważam za przyjaciół, to coś niesamowitego, niepowtarzalnego. Dla nich warto to robić. My się widujemy i poza festiwalem. Na urodzinach (w kwietniu są Ryśka, 30 osób z całej Polski przyjedzie), grupa spotyka się w Warszawie, tam są zawsze Jęczmyk, Oramus, na moich wyprawach Solaris Travel się spotykamy. Robimy wspólnie sylwestry. To jak rodzina.

Bawią się dobrze w Nidzicy. Trzy pokolenia przyjeżdżają. Zawsze namawiałem ludzi, by przyjeżdżali z partnerami, rodzinami. Mam babcie, córki i wnusie.

Ja wiem, że czasem nasze nocne porykiwania nie bardzo nadają się dla dzieci, ale są też miejsca wyciszenia, gdzie ludzie sobie dyskutują. Rok temu kupa narodu bawiła się przy ognisku, a jakieś kilkadziesiąt osób nad jeziorem obserwowało o trzeciej w nocy niebo przez teleskop z planetarium, prelekcję prowadził wspomniany już Leszek Błaszkiewicz, wśród publiczności Kochański, Baraniecki i inni, gęby rozdziawione. Wystarczy?

Nie pusz się tak, przecież byłem przy tym i nawet wydzieliłem jedno mądre pytanie, ale już nie pamiętam jakie… Powiedz jeszcze, jak wyglądają relacje Festiwal – Miasto, mam wrażenie, że miejscowych mogłoby być więcej. Może ich nie dostrzegam, chodzę na wysmakowane trudne prelekcje, a umyka mi rozrywkowy, rycerski, historyczny, folklorystyczny nurt imprezy, który w większym stopniu przyciąga miejscową młodzież.

Bardzo poprawne stosunki. Burmistrz wie, że mają imprezę, ale nie wiedzą, z czym ona się je. Co innego Dom Kultury na Zamku. To już trzecia dyrekcja, a współpraca układa się znakomicie. Wspaniali ludzie. Gdyby nie oni… Maciek, ja przygotowuję program jednoosobowo, w bezpośrednim etapie przed festiwalem włączają się stali wolontariusze, cała ekipa Solaris, w trakcie festiwalu nasze rodziny i właśnie ekipa zamkowa.

Nidzica to małe miasto, jadąc na Mazury wszyscy przez nie przejeżdżają, ale właśnie tylko przejeżdżają. Ci, co są zainteresowani, przychodzą, młodzież korzysta z filmów, koncertów. Mają to za darmo. Bez wejściówek, muszą się tylko zarejestrować.

A tak na marginesie, ja sam urodziłem się w Nidzicy, ale rodzice szybko przenieśli się do Olsztyna. Z Nidzicy pochodzi wschodząca gwiazda horroru – Jakub Żulczyk.

Ostatnia sprawa. Czemu nie wpuściłeś na swoją imprezę graczy? Nie boleję nad tym, ale chciałbym żebyś się wytłumaczył. Jurek Szeja, ich prorok, jest stałym twoim gościem, tu go słucham tu się z nim spieram.

Jak to nie wpuściłem? Przez ostatnie dwa lata wpuszczałem warszawskie stowarzyszenie Avangarda, dawałem im sale gimnastyczne w szkole i wolne wejściówki na zamek. Ale to nie wypaliło. Festiwal nie jest postrzegany jako przystanek dla graczy. Tu też mamy chyba to czynienia z efektem dwu odrębnych światów. Sam tego nie pociągnę, nie zatrzymam ich, nie mam kontaktów, nie znam się na tym. Gdyby się pojawił jakiś rzutki człowiek, albo kilku… A doktor Jurzy Szeja rzeczywiście odwiedza nas regularnie, co rok. Ja graczy nie dyskwalifikuję, w żadnym razie.

Dzięki. Teraz Tobie i Ekipie życzę ćwierćwiecza, a potem się zobaczy.

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *