Wyprawa katarska 2008

ALZACJA, PROWANSJA, LANGWEDOCJA, KATALONIA

WYPRAWA KATARSKA 12-24 sierpnia 2008

Była to pierwsza wyprawa Solaris Travel tak liczna i wymagająca profesjonalnego przygotowania i logistyki. Wzięło w niej udział 34 podróżników, obsługa liczyła dwóch kierowców wraz z wynajętym, dużym autokarem turystycznym. Autokar został przysposobiony dla mniejszej liczby pasażerów, dzięki czemu zyskaliśmy więcej przestrzeni między fotelami i tzw. kącik dyskusyjny. Bardzo się przydał, bo jadąc codziennie pośród winnic Prowansji i Langwedocji nie sposób było nie skosztować rozmaitych gatunków win. A wina są we Francji tańsze od wody mineralnej.

De facto ruszyliśmy już 11 sierpnia, o 18, spod naszego domu w Olsztynie. Wyjechaliśmy silnym składem olsztyńskim i gdańskim, w Warszawie dosiedli się podróżnicy ze stolicy, Białegostoku, Lublina, Pruszkowa, w środku nocy odbieraliśmy w Łodzi Andrzeja Sapkowskiego, a nad ranem we Wrocławiu uczestników z Katowic i Gliwic. O siódmej rano byliśmy już na niemieckich autostradach i rozpoczęliśmy Wyprawę Katarską…

TRANZYT DO FRANCJI

Jak spędzić noc i cały dzień w autobusie i nie zostać wrakiem psychicznym – to temat na ciekawą dysertację. Dla mnie betka. Wiedząc, jakie atrakcje mnie czekają mogę wytrzymać większe katusze. Ale melancholijnie myślę, jakim wyzwaniem byłby lot na Marsa… Tymczasem trzeba dowodzić trzydziestoparoosobową grupą indywidualistów, z których każdy ma inne potrzeby. Jedni chcą zwiedzać, drudzy zjeść, inni dłużej pospać itp. Wszystkich trzeba zdyscyplinować, uświadomić wspólny cel – jak najwięcej zobaczyć w tak krótkim przecież czasie.
Wielkie szczęście, że wszyscy uczestnicy się znają, czują ze sobą dobrze i wiedzą, co chcemy na wyprawie osiągnąć. A połowa z nich była już na moich wyprawach i wie, że potrafię wyciągnąć z dostępnego czasu ile się tylko da. Krzysiu Papierkowski co chwilę wspomina kompletne zwiedzanie  Pragi ze mną w 17 minut (zapominając, że na samym grillu u Jolany spędziliśmy pół dnia).
Potrzebujemy na dogranie się paru dni i muszę z dumą stwierdzić, że nasi globtroterzy nauczyli się pod koniec wyprawy wstawać bez szemrania o 4 rano, a posiłki spożywać na czas jak pod ostrzałem artyleryjskim na froncie. Mam z tego powodu trochę wyrzutów sumienia, zwłaszcza widząc jak najprzedniejszy polski pisarz pałaszuje kotleta na raz-dwa-trzy. Cóż, jest ubrany w moro, więc ta melodia nawet tu pasuje…

Wesoły kącik Ania i Krzysztof Postój w drodze

Pierwszy dzień chcieliśmy zakończyć w Belfort we Francji, na południowym krańcu malowniczych Wogezów. Dojechaliśmy tam na czas, zakwaterowaliśmy się w hotelu sieci Campanile, która okazała się z wszystkich sieci, z jakich przyszło nam we Francji korzystać, najprzyjemniejsza. Cechą charakterystyczną innych sieci jest wielkość pokoików. Wspaniale prezentują się na zdjęciach w internecie (jakiego oni musieli używać obiektywu!) , ale rzeczywistość jest powalająca. Istna Szuflandia. Na plus sieci Fasthotel i  Balladins  można jednak zaliczyć czystość i porządek oraz  codzienne sprzątanie w pokojach. Co bardzo spodobało się mojej córce, która wreszcie mogła  bałaganić bezkarnie.
Belfort położone na przesmyku między Wogezami a Alpami zawsze było miejscem bardzo strategicznym dla stosunków niemiecko-francuskich. Francuzi postawili w nim potężną twierdzę, której nigdy Niemcom nie udało się zdobyć. Potężne forty są porozrzucane po okolicy niczym głazy narzutowe. Ja idę zwiedzać senną wioskę, karczmy w młynach, stary cmentarz, kościółek. O zmroku nikogo nie widać na ulicach. Wieczorem przysiadamy grupą na tarasie i smakujemy wina, których obfitość odkryliśmy w pobliskim markecie, w cenach, które natychmiast skłaniają do zakupów.

AWINION

Następny dzień, 14 sierpnia, to pierwszy dzionek właściwej wyprawy. Szybko poruszamy się autostradą wzdłuż Rodanu, kilka razy przekraczamy jego rwący nurt, na postojach czujemy też słynny mistral – zimny, porywisty wiatr charakterystyczny dla doliny Rodanu – schodzi z Alp, rozpędza się w szerokiej dolinie, by w Prowansji, szarpiąc nocą okiennicami i wyrywając dachówki, doprowadzać ludzi do szaleństwa.

Poganiacz Andrzej i Mirek Elwira i Marek

Czas mamy tak dobry, że postanawiamy zwiedzić jakieś miasteczko przed samym Awinionem. Wybór pada na Grignan. Zjeżdżamy w tym celu z autostrady i drogami lokalnymi dojeżdżamy do bardzo urokliwego miejsca. Jak wiele miasteczek w Prowansji, Grignan rozsiadło się wokół zamku na szczycie skalistego pagórka. Wąskie uliczki, na górze stykające się balkonami, drewniane okiennice chroniące przed upałem, wspaniałe platany dające cień, miejsce do gry w kulki, ryneczek z fontanną. Jak z filmu.
Udajemy się pod zamek, fotografujemy się wspólnie, część smakuje Prowansję w knajpce. Koval z Sapkowskim uparcie kaleczą się francuskim piwem, o którym można powiedzieć tylko jedno – jest ohydne. Za to wina…

Grignan Był tu nie tylko Tony Halik Te stoiska odnajdywało się po zapachu

Z Grignan dojeżdżamy do Awinionu. Chcieliśmy najpierw się zakwaterować, ale długo nie możemy znaleźć hotelu, więc od razu udajemy się pod Pałac Papieski, bo rezerwację mamy na 17. Wysiadamy na parkingu pod słynnym mostem St.Benezet i szybkim marszem docieramy do kas, gdzie już na nasze bilety szykowała się grupa Japońców. Aż im się oczy wyprostowały, gdy zgłosiłem naszą wycieczkę.

Pałac Papieski St.Benezet za dnia Na moście w Awinion

Odbieramy audio przewodniki i ruszamy na zwiedzanie tej imponującej budowli, postawionej z rozmachem nie spotykanym dla XIV wieku. Wybudowana na skalistym brzegu Rodanu (Roche de Domes) przez papieży, którzy wycofali się z ogarniętego chaosem Rzymu, szybko z małego, prowincjonalnego miasteczka doprowadziła Awinion do statusu średniowiecznej metropolii. A że było to w czasach konfrontacji świata duchownego ze świeckim, w chwili gdy Cesarz próbował sobie podporządkować Papieży i na odwrót, Awinion zyskał potężne fortyfikacje, które nawet dziś wzbudzają podziw. Papieże przebywali w nim w latach 1309-1377 jeśli idzie o papieży oficjalnych, bo potem rezydowali w nim jeszcze czterej francuscy antypapieże. Oprócz budowy imponującej siedziby nie zapisali się niczym wielkim, zwłaszcza że nie odznaczali się wielką pobożnością.

Sam Pałac Papieski imponuje monumentalnym stylem. Zwiedzając różne zamki czy siedziby ówczesnych królów, widzimy maleńkie sale, komnatki – tu wszystko jest potężne, sale wysoko sklepione, ze wspaniałą akustyką. Nie ma w tym Pałacu nic z przepychu Watykanu, wszak papieże wróciwszy do Rzymu zabrali swoje bogactwa, a awiniońska siedziba szybko straciła na znaczeniu i przez stulecia różne przechodziła koleje losu. Ale wielkość w tej budowli się czuje. Dochodzi też do tego świadomość, jak ważkie decyzje dla świata tu podejmowano…

Pałac St.Benezet nocą Rzeka Verdon 700 metrów pod nami

Po Pałacu udajemy się na słynny most St.Benezet, wybudowany w latach 1171-1185, będący architektonicznym cudem. Wąska kamienna kładka przerzucona nad rwącym Rodanem, z kaplicą pośrodku, oparta na 22 przęsłach, o szerokości z trudem mieszczącej dwa wozy.  Powódź zerwała most w XVII wieku, dzisiaj pozostały jedynie 4 przęsła. Idziemy wraz z falą turystów na sam koniec tej kładki, podziwiamy pałac, a Krzyś Papierkowski porywa kolejne panie do tańca i nuci słynne „sur le pont d’Avignon”.

Teraz wracamy na szybki kwaterunek do hotelu i ponownie wyruszamy do Awinionu. Czas wolny wszyscy spędzają inaczej. Próbują win, owoców morza, zwiedzają uliczki, ogrody papieskie. Awinion nocą ma wiele uroku – mnóstwo knajpek (zamykanych jednak wcześnie, Francuzi, w odróżnieniu do Polaków, szanują pracę – jeszcze przyjdzie mi wrócić do tego tematu), kapel ulicznych. A gra się tu wszystko – słyszę muzyką kościelną, jazz, rap, różne mieszanki etniczne. Na północ od pałacu papieskiego znajduje się tu Petit Palais, dawna siedziba arcybiskupów Awinionu, w której gościli m.in. Ludwik XIV czy Cezary Borgia. Późną nocą siadamy sobie w knajpce naprzeciwko wejścia do Pałacu, podziwiamy jego oświetlone rzęsiście mury i otulamy się przed zimnym mistralem. Przed północą kelnerki wyciągają nam spod tyłków krzesełka – bar jest zamykany.

WZDŁUŻ RZEKI VERDON

Rzeka Verdon to kanion Kolorado Europy. Płynie skalnymi urwiskami, które wznoszą się nad nią nawet 800-metrowymi pionowymi ścianami. W tych urwiskach wykuto wąskie szosy i ścieżki dla pieszych. Mieliśmy w planach trekking wzdłuż kanionu, niestety pogoda pokrzyżowała nam te plany. Ale po kolei…

Widok na Monstiers z góry Przełomy Verdon Monstiers Ste.Marie

Pierwszą miejscowością na trasie jest słynne Moustiers Ste. Marie. Słynne z serów,  wyrobów ceramicznych (sam wyrób można podziwiać na miejscu) i położenia. Bo Moustiers z daleka podobne jest do indiańskiego pueblo – przyklejone do pionowych skalnych urwisk domki, kościółki. A jeden z kościółków, kapliczka Najświętszej Marii Panny wisi pomiędzy dwoma szczytami, a droga do niej przypomina drogę orłów.

Nie dostrzegając zjazdu na obwodnicę i parking wspinamy się naszym potężnym autokarem na główną (i jedyną) uliczkę Moustiers, zastawioną straganami, kawiarnianymi stolikami. Zakazu nie było. Stanowimy wielką atrakcję – wbijamy się między domy na grubość lakieru, prosząc kierowców parkujących aut, by zjechali nam z drogi, pozdrawiani przez mieszkańców z balkonów, które stykają się z oknami naszego Neoplana.

Dajemy sobie półtorej godziny czasu wolnego. Tu od razu widać, jak liczna jest grupa zwiedzających – ci od razu ruszają wąskim traktem w stronę górskiej kaplicy. Droga stroma, ale widoki i satysfakcja rekompensują morderczy wysiłek (nikt jeszcze nie wie, że podobną trasę powtórzymy tego dnia dwukrotnie). Gdy jesteśmy już na szczycie, na tarasie przed kaplicą, zrywa się wiatr, który ściąga burzowe chmury, w oddali słychać pierwsze grzmoty. Jesteśmy na przedgórzu alpejskim, a w górach pogoda potrafi zmienić się błyskawicznie. Szybko zbiegamy w stronę miasteczka, wśród straganiarzy prawdziwy popłoch, szybko likwidują swoje stoiska. Dzięki temu udaje nam się wytargować lepszą cenę na pewien ceramiczny wyrób… Tuż przed autokarem doganiają nas pierwsze krople deszczu. Po chwili nawałnica uderza z pełną siłą.

Już wiemy, że z pieszej wędrówki nici, wybieramy więc plan awaryjny – zwiedzanie kolejnych punktów widokowych na trasie przełomów Verdon. Wyjeżdżamy na drogę lokalną i tu zaczynają się schody. Droga pnie się zakolami wzdłuż pionowych górskich ścian, w dole przepaść, która co słabsze osoby przyprawia o jęk strachu. Wśród nich jest moja żona, która nie może zrozumieć, jak mogłem wybrać podobną drogę dla wielkiego autokaru. Fakt, czasem mijanka jest tak ciasna, że kierowcy osobówek składają lusterka. Dodatkową adrenalinę pompuje nam świadomość, że przy tym wietrze będą spadać z góry kamienie. Co po chwili staje się faktem, jadący za nami Peugeot dostaje odłamkiem w pokrywę silnika.
Ci o silniejszych nerwach próbują fotografować i filmować widoki przez zalane wodą szyby. Niestety, widoczność jest słaba. Wielka szkoda. Z żywiołem się nie wygra. Ale burza mija jak tylko dojeżdżamy do doliny i poruszamy się drogą wzdłuż rzeki, która w górnym biegu przyciąga – dzięki urwiskom, zakrętom i przełomom – miłośników sportów ekstremalnych. Widać ich bardzo wielu, z całej Europy. Zatrzymujemy się na chwilkę obok grupy Czechów, wskakujących z radością w ciasne piankowe skafandry.

Majka i Boguś Mikołaj Pić piwo we Francji - to obelga

Kolejny przystanek to Castellane, małe miasteczko z wielką liczbą turystów. Pogoda nagle wspaniała, słońce, błękitne niebo, a na jego tle rysuje się kapliczka Notre Dame du Roc na skalnej iglicy o wysokości 180 metrów. Ponownie dajemy czas wolny. Ambicją większości jest wejście na imponującą iglicę, ale ci, co poszli według wskazówek turystycznych wracają zniechęceni – tabliczki wskazują 2,5 godziny w jedną stronę. Sprytniejsi znajdują jednak drogę wzdłuż murów obronnych, za kościółkiem, tu wystarczy pół godziny. A dla nas 20 minut i już jesteśmy na samej górze. Widok ze skalnego tarasu iście imponujący. 180 metrów to 60 pięter, pod spodem małe domki, a nasz autobus wygląda jak ziarnko piasku.

Skalna iglica w Sabaudii - Entrevaux Kankan pochodzi z Francji Entrevaux z góry

Po zejściu ochładzamy się w rzece Verdon i decydujemy się na dalszą wyprawę jej korytem. W ten sposób dojeżdżamy do wielkiego, pięknego sztucznego zbiornika, droga prowadzi górą tamy. Za nią skręcamy w wyższe partie gór, w stronę małego Entrevaux, miasteczka, które stanowiło ważny punkt obronny na szlaku do Sabaudii. Postawiona w niej twierdza to istne cudo inżynierii wojskowej, zaprojektował ją naczelny fortyfikator Ludwika XIV, słynny inżynier Vauban. Ulokowana na skalnej ostrodze wystającej z miasta garnizonowego, nie ma imponujących umocnień – niedostępność a tym samym niezdobytość zapewniała jej sama natura. Droga do budynku zamkowego wiedzie wąską ścieżką zakosami, prawie pionowo w górę, a na drodze stoi kilkanaście bram.

Sam komendant twierdzy miał zapewnioną widoczność na ponad dwadzieścia kilometrów, broń ustawioną i wycelowaną precyzyjnie w każdy widoczny punkt i wystarczało, by podniósł chorągiewkę określonego koloru, by wróg przestawał istnieć.

Po wspinaczce w Entrevaux mamy dosyć, łydki palą ogniem, wszyscy z ulgą zapadają w fotele autokarowe i raczą się winem. Tego dnia dojeżdżamy do hotelu późnym wieczorem. Na szczęście jutro zaplanowałem lżejsze zwiedzanie.

KOLORY PROWANSJI

Zaraz po śniadaniu, wszyscy rześcy i odświeżeni ładujemy się do autokaru, by po kilkunastu kilometrach dojechać do Arles. Prowansalskie miasteczko, kiedyś ważne miasto Imperium Rzymskiego, słynie ze starożytnych zabytków i pobytu w nim Van Gogha. Położone nad Rodanem stanowi naturalną bramę do wielkiej delty tej rzeki, zwanej Camargues i będącej potężnymi mokradłami, łąkami i wydmami, zachowanymi w stanie nienaruszonym przez człowieka.

Rzymski amfiteatr w Arles zamieniony w corridę Castellane z dołu Castellane z góry

W jednym z najlepiej zachowanych na świecie rzymskich amfiteatrów nadal odbywają się walki byków, z których Arles słynie. Z pozostałości rzymskich warto jeszcze wymienić termy Konstantyna i teatr rzymski. Podziwiamy kościół św. Trofima, w nim wiele świętych relikwii. Przed odjazdem trafiamy na targ pełen owoców, warzyw, ryb i stoisk z przyprawami.

Następnym punktem tego dnia jest Le Baux-de-Provence, siedziba potężnych średniowiecznych feudałów, do której jedziemy przez Orange – z okien autokaru tylko podziwiamy słynny teatr rzymski wzniesiony w I wieku przez cesarza Augusta, doskonale zachowany, ze świetną akustyką. Mur za teatrem ma 38 metrów wysokości i 103 długości, a król Ludwik XIV nazywał go „najpiękniejszą ścianą w moim królestwie”.

Najwyższa warownia Le Baux i widok z niej Le Baux-de-Provence cztery trebusze

Le Baux to bardzo dziwne miejsce, ale fascynujące. Wjeżdżamy w teren jurajski, wokół drogi wyrastają fantastyczne skałki. Droga lokalna wiedzie kanionami, przez oliwne gaje do potężnej skały, na szczycie której wyrastają ruiny twierdzy wręcz zlewającej się z podłożem. Wrażenie jest niesamowite, nie wiadomo gdzie kończy się mur a zaczyna skała. Temu miejscu przewodniki nie poświęcają wiele uwagi, a nawet wręcz je ignorują, tymczasem parkingi są zapchane.

Właściciele Le Baux uważali się za potomków jednego z Trzech Króli – Baltazara, a na ich zamku mieścił się najsłynniejszy prowansalski Cour d’Amour, na którym trubadurzy sławili cnoty pięknych dam. Był tu Petrarka i Dante, który – zafascynowany widokiem ze skały na jurajskie pustkowia – tu wpadł na pomysł jak opisać Inferno. Miejsce, z którego podziwiał widoki jest upamiętnione tablicą.

Do twierdzy przylega miasteczko będące małą cepelią, domy przytulone do skalnych ścian wokół Val d’Enfer (Doliny Piekielnej), w której według legend mieszkały wiedźmy i demony.

Wchodząc do twierdzy nie wiemy czego się spodziewać, a upał jest wręcz nieznośny. Ale widoki rekompensują wszelkie niewygody. Pumeksowate skalne ostańce połączone obronnym murem, wielki płaskowyż, na którym stoją mangonele, trebusze i tarany do rozbijania bram. Wszystko obsługiwane przez panów w strojach historycznych, w pokazowych strzałach bierze udział sama publiczność.

Po tym fenomenalnym zabytku (przewodnik nie zapowiadał takiej uciechy) jedziemy do Gordes, perełki prowansalskiej architektury, w którym mamy ochotę zjeść coś francuskiego. Wszyscy jesteśmy zmęczeni upałem. Jakie jest nasze rozgoryczenie, gdy dochodzi do nas wreszcie prawda o funkcjonowaniu restauracji na południu Francji. Posiłków nie wydaje się w godzinach 15-19 dosłownie żadnych. Można tylko się napić. Kelnerzy i właściciele lokali rozkładają ręce, za nic mając tysiące turystów i ich wypchane portfele. A Gordes, uroczo położone na wzgórzu, z zamkiem na szczycie, knajp jest dosłownie pełne. Znajdujemy jakąś naleśnikarnię, ale postanawiamy jechać dalej, do Fontaine-de-Vaucluse – zdrojowiska wybudowanego wokół zadziwiającego źródła rzeki Sorgue.

Pechowe Gordes, miasto zamkniętych restauracji Nasi w Fontaine de Vaclause Koło młyńskie w Fontaine

Miejsce to sławił w swoich sonetach o Laurze Petrarka. Rzeka Sorgue jest tu wyrzucana z podziemnych źródeł od razu jako pełna rzeka. Jej źródło to gigantyczna dziura pod potężną skałą. Jej głębokość próbowano zmierzyć, ale nurkowie dotarli jak dotąd tylko do głębokości… 300 metrów! Woda tryska tam widowiskowo głównie wiosną i jesienią, w ciągu sekundy wyrzucając nawet 90 tysięcy litrów. Latem poziom wody spada, więc podziwiamy tylko wielką studnię.

W miasteczku pełno knajpek, zimna górska rzeka daje ochłodę, powietrze rześkie, bujna roślinność daje cień. Możemy wreszcie odpocząć.  Co czynimy z ochotą, a do hotelu docieramy przed północą. To był nasz ostatni dzień w Prowansji, jutro przenosimy się na południe, pod Pireneje.

AKWEDUKT

Jadąc z Awinionu do Langwedocji nie sposób ominąć sławnego Pont du Gard, potężnego rzymskiego akweduktu, przerzuconego nad rzeką Gard i dostarczającego wodę do Nimes. Był elementem systemu nawadniającego łączącego Nimes ze źródłami w Uzes, oddalonymi o 50 km. Sami Rzymianie uważali go za dowód wielkości swego Cesarstwa, a warstwa osadu świadczy, że akwedukt dostarczał wodę i był wykorzystywany przez 400-500 lat.

Pont du Gard Minerve Pod słynnym gołębiem Katarów w Minerve

Widok jest powalający. Trzy kondygnacje kamiennych arkad (niektóre bloki o wadze 6 ton) łączące lekkim łukiem kamienne brzegi rzeki. W brzegach wykuto tunele, którymi płynęła dalej woda. Wysokość akweduktu to 48 metrów, czyli 16 pięter. Obecność rzeki wykorzystujemy po naszemu – po prostu kąpiemy się w niej, w cieniu potężnego rzymskiego akweduktu. Wracając przyglądamy się rytom na kamieniach mostu, takiego prehistorycznego graffiti. Są znaki z różnych wieków, wśród rzymskich napisów odnajdujemy znaki zniszczonego fallusa, ponoć znak pomyślności.

LANGWEDOCJA i KATARZY

Zanim dotrzemy do miejsca przeznaczenia, zamierzamy od razu, z miejsca, poczuć klimaty katarskie.

Langwedocja to piękny i bardzo stary kraj. Wojny katarskie z XIII stulecia były właściwie ostatnimi, które poważnie go naruszyły. Ale ślady tamtych okrutnych wojen do dzisiaj przyciągają rzesze turystów. To kraj leżący na północnych stokach Pirenejów, w górskim terenie, gdzie każdy spłachetek uprawnej ziemi zajęty jest przez winnice, kraj tysiącletnich opactw, zamków zawieszonych między ziemią a niebem na stromych urwiskach, kraj mający swój starodawny język i wciąż czuje się w nim ducha niezależności. Składa się z Langwedocji i Roussillon, które do XVII stulecia należało do Katalonii i czuje się to na każdym kroku w barwach, strojach, mowie i obyczajach.

W polskich przewodnikach mało miejsca się poświęca tej cudownej krainie, jakby między Prowansją i Costa Brava nie było nic. Np. w w Pascalowskim Podróżuj z MasterCard nie ma nawet o tym regionie wzmianki, jakby leżała poza granicami Francji. Tymczasem  turystów są tu miliony, od wybrzeży po spalone słońcem wzgórza.

O katarach można by długo, Mikołaj Wachowicz i Jacek Komuda w autokarze długo i ciekawie mówią na ich temat. Był to ruch religijny, mylnie nazywany herezją (nie miał żadnych związków z katolicyzmem), wywodzący się z  religii dualistycznych. Zwani w Europie albigensami (samo słowo katarzy wywodzi się z greki katharos – czysty) uważali świat materialny za dzieło szatana, wyrzekali się dóbr doczesnych i żyli w niezwykłej nawet dla średniowiecza ascezie, czystości i umiłowaniu pokoju. Religia w Langwedocji, która wówczas była krajem niepodlegającym Francji, trafiła na bardzo żyzny grunt. Tamtejsi feudałowie jawnie występowali przeciwko bogactwu i zepsuciu kościoła, bogaceniu się opactw, za nic mieli moralność kościelnych hipokrytów i chętnie przyjmowali u siebie trubadurów. Ranga kościoła katolickiego tak nisko tam upadła, że zagrożony tym papież Innocenty zrobił wszystko, by doprowadzić do krucjaty przeciw albigensom. Połączone siły papieskie i króla Francji Filipa II Augusta (sam nie brał udziału w krucjacie), pod dowództwem wojskowym Szymona de Montfort rozpoczęły walkę z katarami w 1209 roku. Krucjata była największą i najliczniejszą w historii, doprowadziła do wielu rzezi i czynów okrutnych, przyłączenia kraju do królestwa Francji i całkowitego zniszczenia tego czystego i natchnionego ruchu religijnego.

Dzisiaj miejscowi chętnie przypominają tamte stare czasy, nawiązuje się do katarów, prezentuje ruiny zamków i pamiątki. A jest co pokazywać.

My dojeżdżając do Langwedocji dokładnie z kierunku, z jakiego szła I krucjata przeciwko albigensom,  zatrzymujemy się w mieście Beziers, które padło pierwszą ofiarą okrutnej zemsty papieża na katarach. Miasto było potężnie ufortyfikowane, ale już pierwszego dnia oblężenia padło wskutek przypadku, a rzezi dokonali idący za rycerstwem złodziejaszkowie i bandyci. Zginęło wtedy 20000 ludzi, co w średniowieczu było hekatombą. Tu padły też słynne i straszne słowa legata Arnauda, który na pytanie jak odróżnić katarów od katolików, odpowiedział: „Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich„.

Beziers wita nas upałem, katalońskimi kolorami i przygotowaniami do wielkiego festynu z okazji walk byków. A także smrodem. Nie wiemy, czy smród to kilkusetletnia pozostałość po rzezi, czy wszyscy mieszkańcy sikają po klatkach schodowych. Zapach fekaliów jest powszechny, przebiegamy starówkę do wielkiej katedry St.Nazaire i z powrotem, by zaraz ruszyć lokalną drogą do maleńkiego miasteczka, które aż 7 tygodni broniło się przeważającym siłom Montforta.

Minerve, bo o nim mowa, po prostu urzeka. Nachodzą nas wspomnienia z Kamieńca Podolskiego i kanionu rzeki Smotrycz, gdzie w podobny sposób ułożone jest miasto. Skalna ostroga otoczona urwiskami schodzącymi do rzek Cesse i Briant utworzona została jakby po to właśnie, by usadowić na nim miasto. Iglica przypomina sopel, u nasady którego stał zamek. Pozostała z niego dzisiaj tylko wieża zwana candela (świeca). W mieście żyje zaledwie 100 mieszkańców, zajmują się winiarstwem i obsługą turystów. Winiarnie zwiedzamy i degustujemy.

Do miasta prowadzi dzisiaj droga przez kamienny most, z niego ścieżką idziemy pod kościółek St-Etienne, przed którym stoi kamienny gołąb – symbol katarów. Po oblężeniu w 1209 roku 140 katarów poszło ze śpiewem na ustach na stos.

Minerve – fantastyczny klimat, nie zapomnijcie go odwiedzić, gdy będziecie w pobliżu. Takich miasteczek obronnych, zwanych bastide, jest w południowej Francji około 300. Budowano je w ten sposób, by w niespokojnych czasach zachęcić ludzi do osadnictwa. Regularna sieć ulic, szary kamień, wysokie mury obronne, wejścia bronione bastejami.

A potem jedziemy do odległego już tylko o piętnaście kilometrów Carcassonne.

CARCASSONNE

Któż o tym mieście nie słyszał! Wszyscy wiedzą o podwójnym burze najeżonym dziesiątkami baszt i bastei, tymczasem mało kto wie, że Carcassonne zawdzięcza swój obecny wygląd XIX-wiecznej rekonstrukcji i renowacji i wcale nie wyglądało w średniowieczu jak obecnie. Ale i tak robi niesamowite wrażenie. Po zakwaterowaniu w sieci Balladins, blisko Geanta, gdzie będziemy się zaopatrywali przez cały tydzień w hektolitry francuskich win, wchodzimy do Cite przez wielką bramę chronioną potężnymi basztami. W środku cytadela to sieć wąskich uliczek ze sklepikami i knajpkami. Ale nie tylko Cite jest warte obejrzenia w tym mieście. Po drugiej stronie rzeki Aude, którą przekraczamy po starym kamiennym moście, wewnątrz innych murów, znajduje się starówka Carcassonne. Tutaj szukamy knajpek, by zaspokoić pragnienie i głód. A następnie wracamy do Cite, które nocą jest pięknie oświetlone.

Carcassone po prostu powala ogromem Twierdza nocą Brama do zamku

Carcassonne jest bardzo starym miastem, pierwszą osadę założyli tu jeszcze Rzymianie w II wieku przed naszą erą. Wejście na podwójne mury obronne jest darmowe, ale za wejście do zamku i muzeum trzeba płacić.

Bajkowy zamek Gołąb Katarów Ela, Ania i poganiacz niewolników w Arles

SZLAKIEM KATARÓW

Następne dwa dni poświęcamy na zwiedzanie pamiątek i pozostałości po budowlach katarów. To nieprawdopodobne, w jakich miejscach budowali oni swoje zamki. A jeszcze bardziej nieprawdopodobne jest to, że w ciągu 50 lat wszystkie te zamki zostały zdobyte.

Każdy stoi w miejscu, które jest niedostępne z trzech miejsc, droga do niego wiedzie wąska, kręta i karkołomna, a widok przyprawia o gęsią skórkę. Z niejednego zamku widać też inne fortece, co umożliwiało sygnalizację. Niektóre, jak Peyrepertuse po prostu zlewają się ze skałami i z daleka przypominają postrzępione formacje skalne.

Jako pierwszy postanawiamy zdobyć najbardziej znany zamek – Montsegur. Przez wiele lat był ostoją katarów, jako że uważano go za niezdobyty. Dopiero kiedy katarzy wymordowali w Avignonet okrutnych inkwizytorów papieskich, 10-tysięczna armia obległa Montsegur. Twierdza padła po roku, a 225 katarów zostało spalonych na stosie. Teraz w tym miejscu stoi katarski monument.

Kopiec Monsegur, ostatnia twierdza katarów Orzeł szybujący nad Montsegur, na powitanie Polaków Niewiarygodne, nieruchomy poganiacz

Kiedy podjeżdżamy pod górę i widzimy na jej szczycie zręby twierdzy, wydaje nam się, że wędrówka tam zajmie pół dnia. A kiedy jeszcze wychodzimy z klimatyzowanego autokaru w żar i temperaturę bliską 40 stopniom Celsjusza… Ale połowa drogi, choć kręta i stroma, wiedzie w cieniu drzew, dopiero przed samym szczytem wychodzimy na patelnię. Widok jest jednak tak wspaniały, że wszyscy wdrapują się dalej. Na chwilę zatrzymujemy się przed katarskim monumentem, a przed samym zamkiem obserwujemy kołujące nisko nad ruinami dwa orły. Prawie mistyczne przeżycie.

Sam zamek to prostokąt murów z jedną basztą, ale widok wokół powala na kolana. Z trzech stron przepaście. W dole małe miasteczko i kropeczki samochodów na drodze.

Kolejna twierdza przed nami to Puivert, ostoja trubadurów. Zamek wciąż jest w rękach prywatnych, ale w odróżnieniu od innych ruin, tu kilka sal i kaplica są wyremontowane, z głośników płynie piękna muzyka trubadurów, eksponaty można dotykać i przymierzać, wolno włazić w każdą dziurę. A z baszty roztacza się rozległy widok na Pireneje.

Kolejny zamek katarów to ostatnia ich twierdza, zdobyty dopiero w 1255 roku Puilaurens. Część wycieczki wysiada w miasteczku, a tylko najwytrwalsi wspinają się wąską ścieżką do twierdzy. Trzeciej już tego dnia, ale chyba najpiękniejszej. Wejście do niej, podobnie jak w Entrevaux biegnie wzdłuż muru, z którego obrońcy sypali na głowy oblegających kamienie, zakręt z bramą, kolejna ścieżka wzdłuż muru, kolejny zakręt z bramą, itd. Trudno sobie wyobrazić, że można było to zdobyć.

Zamek trubadurów - Puivert Widok z Queribus odbierał mowę Cudo architektury obronnej - Queribus

Jak mówi historia, Montfort, okrutnik i chciwiec, był jednocześnie geniuszem militarnym, a zdobywanie twierdz opanował do perfekcji. Był mistrzem w wykorzystaniu trebuszy miotających gigantyczne ułomki skalne, a jedyną trudność stanowiło zdobycie dla nich przyczółków, z których mogły razić mury katarskich zamków. Kiedy taki przyczółek był już zdobyty, umocniony, i wniesiono nań elementy trebusza, dni twierdz były policzone.

Następny dzień katarski otwieramy cudownym zamkiem Queribus, który postawiono nad kilkusetmetrową przepaścią, z widokiem na ośnieżone i wysokie szczyty Pirenejów. Podjazd pod zamek lokalną drogą jest jak zastrzyk adrenaliny – pniemy się wąską dróżką, z prawej strony urwisko. Pod sam zamek nie możemy podjechać, czeka nas ostre podejście pod parking dla samochodów osobowych, dopiero potem ścieżka do fortecy. Jesteśmy tak wysoko ponad szczytami, że wiatr bardzo utrudnia wejście. Otulamy się w kurtki, choć słońce ostro praży.

Queribus jest bardzo fotogenicznym obiektem, moglibyśmy go trzymać w obiektywie przez cały dzień. Najlepiej zachowała się sześciokątna wieża z bardzo grubym murem. Z zamku widać już nasz następny obiekt – Peyrepertuse. Wydaje się z daleka formacją skalną, dopiero na zbliżeniach widać, że to zamek.

Widok z blanków Carcassonne Zamki, zamki, wszędzie zamki Puylaurens - szkoda że tylko najwytrwalsi go zobaczyli

Nie zdobędziemy go dzisiaj, a tylko obfotografujemy. Brakuje nam czasu – lokalne drogi, choć dobre, są zatłoczone i bardzo kręte – kalkulowałem, że będziemy się poruszali ok 50 km na godzinę, tymczasem czasem jedziemy ledwie 20 km/h. No i podejście pod Queribus było dłuższe. Zatrzymujemy się jeszcze w przydrożnej winiarni, a potem dojeżdżamy do Lastours, by zobaczyć cztery zamki. Ściemnia się, ustalamy więc, że jeszcze tu wrócimy w czasie tej wycieczki.

ANDORA

Andora, księstewko pośrodku Pirenejów, jest jednym z najmniejszych państw świata, ale chyba najpiękniej położonym. Wjechać doń można tylko wysokogórskimi przełęczami od strony Francji (2500 m.n.p.m) i od Hiszpanii (2600 m n.p.m.), leży w dolinie otoczonej wysokimi górami, a gospodarczo uzależnione jest od turystów. Których jest tutaj wprost zatrzęsienie. Powód? Całe państwo jest strefą wolnocłową, mają w niej swoje sklepy wszystkie wielkie marki świata, a ceny są faktycznie bardzo niskie.

My Andorę obieramy sobie za cel z powodów krajobrazowych i zakupowych.  Choć mamy do Andory zaledwie 150 km od Carcassonne, to dojazd tam zajmuje nam ponad 4 godziny.  Droga jest kręta, wiedzie karkołomnymi zakosami coraz wyżej i wyżej, a  w dodatku ruch kołowy jest wielki. Do przejścia granicznego na przełęczy stoi wielokilometrowa kolejka pojazdów. Cały czas się porusza, ale w ślimaczym tempie.

Widok na przełęcz Pirenejska twierdza Pireneje nasze

Widoki na przełęczy są kapitalne – Pireneje kiedyś były porośnięte lasami, ale najpierw ogołocili je z drzew Hiszpanie, a następnie Francuzi – potrzebowali drzewa na budowę flot żaglowców. Dzisiaj szczyty przypominają nasze bieszczadzkie połoniny (tylko trzy razy wyższe).

Pierwsze centra handlowe spotykamy tuż za granicą, w połowie drogi do przełęczy. Interes kwitnie, parkingi wypełnione po brzegi. Ale my, skoro już postanowiliśmy wjechać tak wysoko, postanawiamy dojechać do samej stolicy Andory, czyli miasta o tej samej nazwie. To tylko kilkadziesiąt kilometrów serpentynami. Możemy podziwiać wspaniale przygotowane kurorty narciarskie, z wyciągami i hotelami jakby żywcem wziętymi z austriackich Alp.

Andora wita nas kapitalną pogodą i zatłoczeniem porównywalnym z miastami południowo-wschodniej Azji. Ale co się dziwić – ceny naprawdę niskie, zwłaszcza na ciuchy, alkohole, tytoń, słodycze, kosmetyki, paliwo i elektronikę. Przykład: paliwo kosztuje 1 euro za litr (25% taniej niż w Polsce), za hawańskie cygaro płacę 10 eurocentów, a moja kamera, którą kupiłem w Polsce w promocji za 1400, tu jest jeszcze o 500 zł tańsza. Ręce mi opadły. O perfumach nie wspomnę, bo dziewczyny z naszej wycieczki jakby najadły się szaleju.

Podatki tez są niższe niż w Polsce, ale niech nie myśli sobie ktoś, że tak łatwo jest się tu osiedlić. Miejsca w tym małym kraju po prostu nie ma, a andorczykiem można zostać tylko z urodzenia, nawet nie poprzez ślub. Wstęp do raju nie dla każdego.

Obładowani zakupami i oczarowani miastem wracamy do Carcassonne w cudownych nastrojach, a droga powrotna nam się nie dłuży, choć zabiera więcej czasu, gdyż po wyjeździe z tunelu w górach okazuje się, że o ile po andorskiej stronie było słońce, to po francuskiej chmury i bardzo gęsta mgła.

KATALONIA

Czy można zwiedzić Barcelonę w pół dnia? Oczywiście że nie, ale będąc tak blisko Katalonii trudno nie zahaczyć o jedno z najpiękniejszych miast świata. A będąc pod Barceloną trudno nie zobaczyć monastyru Montserrat.

Grupa bardzo zdyscyplinowanie wstaje o 4 rano i w klasztorze pod Barceloną jesteśmy jeszcze przed otwarciem. Dzięki temu możemy w spokoju podziwiać nieprawdopodobne widoki. Dojeżdżając do pogórza już z daleka rzuca się nam w oczy wielki masyw zwieńczony grzebieniem dziwnych skał. Montserrat przekłada się przepiłowana góra i wznosi się na wysokość 1236 m. Niby niewiele, ale znajdujemy się 40 km od morza, więc góra wydaje się bardzo wysoka. Wjeżdża się na nią prawdziwą drogą agrafką. Jest jednak wcześnie, więc nie ma ruchu.

Montserrat to najświętsze miejsce Katalonii, na górze osiedli benedyktyni, a było to w czasie… chrztu Polski. Liczne kaplice, drogi krzyżowe, pustelnie przyciągały wielu pielgrzymów, a opactwo rosło w siłę. W 1409 roku ogłosiło się nawet niezależnym królestwem Marii. Przechodziło burzliwe dzieje – wielu zakonników wymordowali żołnierze Napoleona, potem wygnali ich rewolucjoniści w czasie wojny domowej, za rządów Franco było ostoją nacjonalizmu.

Andora Montserrat Czarna madonna

Opactwo jest potężne, wielkie budynki i kościół są przytulone do dziwnych formacji skalnych, wokół góry biegnie wspaniale położona widokowo droga krzyżowa, do pustelni na szczytach można się dostać kolejkami. Przez duży plac Santa Maria i przepiękny dziedziniec wewnętrzny wchodzimy do kościoła, bogato zdobionego przez największych hiszpańskich artystów (przy klasztorze znajdują się dwa muzea z arcydziełami malarstwa katalońskiego). Zwykle jest tu ustawiona kilkugodzinna kolejka pielgrzymów chcących dostać się La Moreneta (Czarnulki), jak nazywa się duszę Montserrat – Czarną Madonnę. Ale kto rano wstaje… jesteśmy przed figurką Czarnej Madonny już po paru minutach.

Mała drewniana figurka według legendy została przywieziona do Hiszpanii przez św.Piotra, a potem, ukrywana przed Maurami, została cudownie odnaleziona w grocie na górze. Datowanie węglem wskazuje, że pochodzi z XII wieku. Czarna Madonna jest patronką Katalonii.

Wychodzimy z kościoła i terenu klasztoru, by udać się jeszcze na spacer drogą krzyżową. Z prawej strony stacje Męki Pańskiej, z lewej przepaść. Na oko z pół kilometra. Wracamy do autokaru akurat w momencie oficjalnego otwarcia klasztoru, parking jest już pełny, ludzie zmierzają na mszę. A my do stolicy Katalonii.

Wnętrze klasztoru Sedeńki w komplecie To znają wszyscy - wizytówka Barcelony

Barcelona wita nas straszną duchotą. Jest gorąco, a wilgotność powietrza bardzo duża. Autokarem podjeżdżamy pod Sagrada Familia i tu dajemy sobie 10 godzin czasu wolnego. Cóż, wiadomo że to bardzo mało, ale przynajmniej trochę powdychamy barcelońskie klimaty. Nie dla wszystkich będzie to  dzień szczęśliwy, dwie osoby już na starcie zostają w metrze okradzione z portfeli – pieniędzy, kart, dokumentów i spędzają czas na blokowaniu kart oraz składaniu meldunków na policji. Katalońscy złodzieje są znani w całej Europie ze swej zręczności.

Sagrada Familia, najdziwniejszy z kościołów starego świata jest symbolem Barcelony. Gaudi zaczął jego projekt w 1883 roku. Prace przerwano z chwilą śmierci architekta, po II wojnie światowej wznowiono budowlę wg jego projektu, ze składek społecznych, prace wciąż trwają. Chętnych do dostania się do środka kościoła są tysiące, my podziwiamy kościół z zewnątrz, bo w środku, jak powiedział Sapkowski jest „stara cegielnia”. Tyle że widok z góry musi być boski, ale punkty widokowe na Barcelonę jeszcze nas czekają.

Ja z rodziną wybieram najpierw przejażdżkę na wzgórze Montjuic.To stąd rozciąga się wspaniały widok na całe miasto, a rozlokowanych na nim jest mnóstwo muzeów i terenów rekreacyjnych. To tu mieści się Stadion Olimpijski. Moich dwóch synów wybiera jednak w ostatniej chwili wyjazd na Camp Nou i do muzeum futbolu. Wcale im się nie dziwię. Ja wybieram miasteczko Poble Espanyol – rodzaj skansenu, w którym pokazano wszystkie formy tradycyjnej architektury hiszpańskiej. Budynki w środku to jedna wielka cepelia, przegląd rękodzieła z całej Hiszpanii. Podziwiamy m.in. hutę szkła i wyrób wazonów. W innym miejscu oglądamy oryginalną ceramikę zrobioną przez Picassa. Można tu spędzić cały dzień, ale czas pogania – następny etap to Parc Guell. Do metra schodzimy ze wzgórza pomiędzy dwoma ceglanymi wieżami będącymi repliką dzwonnicy św. Marka z Wenecji.

Pobles Espanyol Parc Guell- Dziewczyny na najdłuższej ławce świata w Parc Guell-

Pod koniec XIX wieku w Barcelonie rozwinął się swoisty wariant secesji w architekturze, zwany modernisme. Wielu jego przedstawicieli: Montaner, Cornet, Puig i najważniejszy – Antonio Gaidi otrzymali w Barcelonie, w miejscu wyburzonych starych kwartałów mieszkalnych, możliwość realizacji swoich fenomenalnych wizji architektonicznych. Powstały casa – wille, kamienice i pałace, które do dziś zadziwiają swoją architekturą i są symbolem Barcelony. Gaudi używał do swoich konstrukcji różnych budulców, najczęściej je mieszał, a ozdabiał kunsztownymi konstrukcjami i rzeźbami z metalu oraz mozaikami ceramicznymi. Jednym ze sponsorów Gaudiego był bogaty przedsiębiorca Guell, któremu  zaprojektował słynny Palau Guell.

Podjeżdżamy metrem (co chwilę sprawdzając, czy portfel jest na swoim miejscu) do starej dzielnicy barcelońskiej, leżącej u stóp Parku. Wchodzimy bocznym wejściem, do którego prowadzi ruchomy chodnik. I całe szczęście, bo upał staje się nieznośny, a podejście jest bardzo ostre. Park jest przepełniony tłumem zwiedzających, ale mimo to siadamy na słynnej porcelanowej ławce (ponoć najdłuższej na świecie), podziwiamy wspaniałe pawilony przy wejściu, dom, w którym mieszkał Gaudi, Salę Stu Kolumn. To wszystko sprawia czasem wrażenie kiczu, ale nie ma wątpliwości, że ocieramy się o dzieło geniusza.

Gaudi Gaudi2 Stara Barcelona

Czas udać się do centrum Barcelony i zobaczyć słynne Casa. Schodzimy wąskimi uliczkami, w których – wydaje nam się – dopiero co zakończyły się jakieś festyny ludowe i karnawał. Każda uliczka jest inaczej udekorowana, pełno na nich rzeźb z opakowań, kartonów, fantazyjnie pomalowanych. Jedna uliczka to sceny z horrorów, z tysiącami wampirów, nietoperzy, inna naśladuje wnętrze ula, jeszcze inna mrowisko. Ciekawa rzecz.

Dochodzimy do Quadrat d’Or, gdzie znajduje się najwięcej zabytków barcelońskiej secesji. Podziwiamy falistą fasadę Casa Mila, ciąg Illa de la Discordia, Casa Batllo. Powalają, brak słów.

Wejście główne do Parc Guell- Pajace na Rampladzie Teatru ciąg dalszy

A potem już najsłynniejszy deptak świata – Las Ramblas.Nazwa tej słynnej ulicy pochodzi od arabskiego ramla, oznaczającego koryto wysychającej rzeki. I tak było. Koryto dawnej rzeki wybrukowano, a w cieniu platanów rozłożyły się bazary, stragany, mnóstwo tu trup teatralnych, treserów zwierząt, muzyków. Ulica żyje całą dobę. W bok odchodzą wąskie uliczki, m.in. do imponującej opery. Podziwiamy Plac Reial, na którego środku stoi fontanna Trzech Gracji, a mrok rozświetlają latarnie zaprojektowane przez Gaudiego.

Chłopaki na Nou Camp Karnawałowa uliczka Ogórek w środku miasta

Powoli zbliżamy się końca barcelońskiej eskapady, z grupą jesteśmy umówieni pod Pomnikiem Kolumba, stojącym tuż u nabrzeży. Tu oddychamy jeszcze morskim powietrzem i wracamy do Carcassonne. Wielu obiecuje sobie powrócić do Barcelony.

PLAŻA

Będąc tak blisko Morza Śródziemnego nie sposób nie zaliczyć słonecznej i morskiej kąpieli. Dzień przed  morderczym i długim powrotem do Polski postanawiamy spędzić na odpoczynku. Połowa grupy wybiera bliższe zapoznanie się z Carcassone, a druga jedzie nad morze. Zerkam w mapę satelitarną google i wybieram małe miasteczko z piaszczystą plażą i dojazdem dla autokaru. Wybór jest trafny – po wejściu na wydmę okazuje się, że na olbrzymiej plaży jesteśmy właściwie sami.

A na plaży pusto, aż się wierzyć nie chce Dwie nimfy na Costa Brava Kaszalot wyrzucony przez morze szeptał rozpaczliwe wina, wina

Rozwalamy się z dobytkiem i natychmiast wskakujemy do wody. Ciepła, przejrzysta, wspaniała.  Razem z Jędrkiem idę ze dwa kilometry plażą do  skał, by ponurkować. Podziwiamy ławice kolorowych ryb.  Solarycho turla się po wydmach. Pada propozycja, by wieloryba zwodować. Aż żal wyjeżdżać, ale te parę godzin nad wodą dało nam trochę – tak potrzebnego po trudach wyprawy – oddechu.  Wracamy popołudniem, a najbardziej wytrwali jadą jeszcze do Lastours, którego parę dni wcześniej nie zdążyliśmy zwiedzić.

LASTOURS – CZTERY ZAMKI KATARÓW

Lastours leży zaledwie 20 kilometrów na północ od Carcassonne, ale  jest miejscem wyjątkowym.  W pociętej głębokimi parowami okolicy leżą, tuż obok siebie, cztery małe zamki.Odległości między nimi niewielkie, ale drogi przecinają strome jary, które trzeba pokonywać. Droga wiedzie też przez tunel, ścieżka wije się pomiędzy przepaściami, wokół strzeliste cyprysy. Zamki nie przetrzymały oblężeń niezmordowanego de Montfort i dzisiaj straszą tylko ruinami, ale na niektóre wieże można wejść, a widoki są cudowne.

Urocze zamki Lastours Lastours Zdobywcy czterech zamków Cabaret

Nie żałujemy, że tu przyjechaliśmy. W drodze powrotnej fotografujemy się jeszcze przy  mostku zbudowanym przez pomysłowego Francuza ze starych rowerów. Widok komiczny.  A potem już tylko hotel i pakowanie. Bo wstajemy bardzo wcześnie rano. Do Olsztyna mamy 2750 km, co daje dwa bardzo trudne dni.

DROGA DO DOMU

Wyjeżdżamy z ciepłej i pachnącej lawendą Langwedocji o 4 rano. Z miejsca wbijamy się na autostradę. Pogoda zmienia się z godziny na godzinę. W dolinie Rodanu zaczyna kropić deszcz, który towarzyszyć nam będzie aż do Polski. Zwalnia to tempo podróży. W dodatku gwałtownie spada temperatura – wyjeżdżamy z Pirenejów, gdzie mieliśmy regularnie 35 stopni, w Badenii jest już tylko 8. Taka różnica powoduje, że wielu podróżników pociąga nosem i kaszle.

Hulanki, tańce i swawole w autobusie Pora na karmienie misia

Puszczamy filmy, które mają umilić podróż, ja podsypiam i nagle mój brak czujności sprawia, że wjeżdżamy w złą drogę. GPS kierowców kieruje na Szwajcarię, jako najkrótszą trasę, tymczasem 2 osoby nie mają paszportów. Budzę się na przejściu granicznym, już za późno na zawracanie. Wjeżdżamy bez problemu, jedziemy na skróty obok największych miast szwajcarskich, a także, co bardzo chciał zobaczyć Piotrek Kosieradzki – wzdłuż jeziora Bodeńskiego. Na granicy szwajcarsko-niemieckiej przeżywam chwile zgrozy, bo celnik żąda paszportów. Dajemy mu 34 i siedzimy cicho – na szczęście nie przeliczył osób i w ten sposób udało nam się przemycić przez kraj zegara z kukułką 2 osoby.

Nocleg mamy w Badenii Wirtembergii, w uzdrowiskowej miejscowości Bad Buchau. Dzień wcześniej wysyłamy do nich mejla, by śniadanie zamienili nam na kolację, teraz jeszcze dzwonimy. Czekają na nas.

Warunki w pensjonacie cudowne, przestronne pokoje, luksusowe. A kolacja taka, jak trzeba – smaczna i obfita. No i możemy się wreszcie uraczyć wspaniałym piwem, a tego nam brakowało.

Następnego dnia pobudka bardzo wcześnie i już o 4 wyjeżdżamy. Koło Ulm wbijamy się na autostradę i popołudniu przekraczamy granicę Polski. Tu już tradycyjnie schody: dziurawe drogi, objazdy i remonty. Do Olsztyna dojeżdżamy, po rozwiezieniu podróżników, o 1 w nocy. Ja rozwożę jeszcze olsztyniaków i kładę się o 3 w nocy spać. O 7 czas do pracy. Już po wycieczce.

Wrażeń mnóstwo, ale miną tygodnie, zanim ułoży się to w głowie. Materiał mamy olbrzymi, 8 tysięcy zdjęć, 250 minut filmu, albumy, foldery.

A ja – cóż, myślami jestem już przy Szkocji.

Wojtek Sedeńko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *