Smutna prawda jest taka, że tegoroczne grzybobranie już właściwie za nami. Jeszcze jakieś krótkie wypady, spacery raczej, do lasu, ale już raczej bez koszyka. Tegoroczne grzyby moja żona wymyśliła zorganizować w większym gronie. Jej pomysł rzuciłem kilku przyjaciołom, w kilka dni była odpowiedź twierdząca i… zanim się obejrzeliśmy już było 20 osób. A to już logistyka pełna gębą. Po paru tygodniach wycieczek rowerowych wiosną, znaleźliśmy idealne miejsce na tego typu imprezę. I na początku września grzybiarze z całej Polski połączyli nad pięknym jeziorem Kośno w Olsztynie. Rano grzybki, w południe kajaki, rowery, wieczorem biesiadowanie. I tak przez kilka dni. Ja z żoną byłem już parę dni wcześniej, rozpoznawałem teren – bo pod względem grzybów był on dla mnie dziewiczy. Ale okazało się, że – pomimo dość suchego sierpnia – idealnie wstrzeliliśmy się w grzybki.
Biesiadowanie obejmowało nocne Polaków rozmowy, a że ekipa była „fantastyczna”, regularnie odwiedzająca festiwal nidzicki, to tej fantastyki było sporo. Byli czytacze, tłumacze, felietoniści SFinksa, muzycy. Wyżerka też była znakomita, choć grzybów po tygodniu mieliśmy powyżej dziurek w uszach. Ale Leszek zrobił taki chleb w piecu, że palce lizać. A i zupka Lidzi ze stowarzyszeniem dziewczyn była znakomita. (O golonkach nie wspominając).
Grzyby nauczyli się zbierać nawet ci, co w tym dziele niewprawni dotąd byli. Na początku zbiory były takie sobie, ale potem… zabrakło słoików, a suszone szły w kilogramy.
Przy okazji wyszło, że wiele gatunków grzybów ma rozmaite nazwy. Jakże bogatsi jesteśmy w tym przypadku od Anglików z ich mushrooms…
A na pożegnalnym ognisku były pieczone w popiele kartofle z masełkiem czosnkowym. I własny chleb z pieca. Czy czegoś więcej trzeba?
A na koniec pięknego tygodnia piękne wspólne zdjęcie. Podwójne.
Było dobrze. Już mamy rezerwację za rok. Tylko czy będą grzyby?
Dodaj komentarz