Kocham kino. W znaczeniu filmy. Bardzo lubię stare kino, a na festiwalu często pokazuję stareńkie kino sf, które – ku mojej radości – zbiera niezłą widownią. Głownie dlatego, że wiele obrazów ważkich dla fantastyki nie jest obecna w kinach (no bo jak), w telewizji (tu rządzą inne kryteria), nie jest dostępna w sieci (a szkoda), w streamingach itd. Kiedyś potrafiłem wymieniać z pamięci reżyserów, ich dorobek, aktorów, którzy grali w tych filmach. Dyskutowaliśmy o tym kinie w klubie, w kawiarniach (-Fajny film wczoraj widziałem. – A momenty były? – No masz, a najlepiej jak…). Dzisiaj ta wiedza, nie używana, paruje z mojej głowy, czasem długo muszę pomyśleć, by przypomnieć sobie jakieś nazwisko.
Dzisiaj gwiazd filmowych w sensie, jak rozumieliśmy to przez lata, chyba już nie ma. Widzimy młode twarze, ale kojarzymy je z granymi postaciami, a nie z nazwiskiem aktora. Ważniejsze są postaci, które odtwarzali w obrazie filmowym. No ten, co grał tego i tamtego, w tym i tamtym filmie. I wszystko. Starzy gwiazdorzy – odchodzą.
Coraz rzadziej mam styczność z filmem, ale tęsknię. Więc jak pojawia się trochę wolnego czasu, by coś obejrzeć, to staram się nadganiać. Jak w ostatni, noworoczny weekend. I co? Ano bez wielu wzruszeń. Głównie były to wzruszenia ramion. Obejrzałem po parę odcinków kilku seriali, o których głośno ujadano w sieci. Część z nich obejrzę do końca w jakiś inny czas, ale inne porzucę.
WILLOW – pamiętam dobrze kinowego Willowa, bez super efektów, ale wykonanego sprawnie i z poczuciem humoru. Teraz otrzymaliśmy kalkę, dla młodzieży i dzieci, z humorem na poziomie… hm, brak mi skali. Porzucam.
ANDOR – reklamowano mi jako Gwiezdne Wojny na poważnie, dla dorosłych, itp. W porównaniu do przygód Boba Fetty, Bena Kenobiego Andor jest lepszy, ot, przygoda w uniwersum znanym i lubianym. Ale to jest materiał na jeden film, nie na serial – byłby zgrabny prequel do Łotra. Imperium wydaje się utożsamione z korporacjami, źli kapitaliści, gnębiący kolonie, wyzyskujące ludzi. A jak przyjdzie Republika to pewnie nastanie kraina szczęśliwości. Pewne elementy do wykorzystania i logiczne, jak na przykład utrudniony dostęp do technologii, która daje przecież wielką przewagę – a jest dostępna tylko szwarccharakterom i korporacjom. Dobrze pomyślane kolonie karne. Widać rękę kogoś, kto lubi sf i SW, ale jest trochę z zewnątrz. Świeży powiew. Szkoda tylko, że łapę dzierży nad tym Disney, bo lepiej byłoby to zrobić mroczniej, 18+ I oglądając machinę Imperium mam dziwne skojarzenia z Rosją. Ze szczególnym uwzględnieniem głupoty żołnierzy i urzędników imperialnych.
OKO ŚWIATA – seriale fantasy zawsze mnie bawią, dzielę je na nadęte i rozdęte. Ta magia, która zwykle nie ma krzty logicznego wytłumaczenia. W SF mamy blastery i latające czołgi, w fantasy energię z ręki i smoki. Powstanie blastera jestem w stanie zrozumieć, energii magicznej nie. W fantasy mamy więc kreowane światy typu średniowiecznego, kręcone na małych planach – widzimy zamek lub dwa, otoczone paroma zagrodami, wioskę złożoną z paru byle jak skleconych szop – a potem znikąd pojawiają się wielotysięczne armie. Aby taką armię zebrać, trzeba mieć ludną krainę, bardzo ludną, bo pod broń bierze się tylko młodych mężczyzn. Przez krainy przetaczają się wojny, które palą wszystko do gołej ziemi. Skąd chleb, rzemiosło, drogi, mosty, podatki? Z magii? A ta skąd bierze?
Cykl Jordana był bardzo fajny do około 5 tomu, dość dobrze skonstruowany, a potem, zamiast się kurczyć, zamykać wątki poboczne i zmierzać do finału, wielkiej bitwy ze złym, takiej na równinie Megiddo Jordan zaczął wprowadzać nowe siły i jeszcze rozszerzać uniwersum. W filmie takie tło jest trudno pokazać. Poprawna realizacja, ale to musiałoby by być z 12-15 sezonów. Postaci sztywne. Nie dające się polubić.
RÓD SMOKA – zrealizowany z rozmachem prequel Martina do Gry o tron (której ostatnich sezonów, pisanych na kolanie przez „fachowców od tiwi”, też dotąd nie obejrzałem) zwyczajnie mnie znudził. Powtórki fabularne z GoT, dramaturgii mało, trochę scen brutalnych, dużo gadania o niczym, zmiany aktorek w kolejnych odcinkach, jakby nie można ich było „postarzyć” (mężczyzn można było). Proza Martina to ciekawe postaci bohaterów, wielowymiarowe, często niejednoznacznie białe czy czarne – tu tego zabrakło. Efekciarsko jest, ale nie wiem po co powstał serial. To znaczy wiem, dla kasy, bo obejrzą fani GoT, ale czy te streamingi, które zabiły wielkie wytwórnie filmowe (covid pomógł) naprawdę tyle zarabiają, by takie produkcje uruchamiać? No ale mało tu przynajmniej magii, bo w same smoki jakoś tam uwierzyć mogę, ewolucja nie takie cuda tworzyła, choć w takiej postaci jak w serialu latać by nie potrafiły (odsyłam do wykładu Huberatha). Obejrzę kolejny sezon (a w tym trafiały mi się sesje z podglądem, 15 minut na odcinek), bo tu jeszcze brakuje kilkudziesięciu lat do Gry o tron. EDIT. Serial właśnie otrzymał Złoty Glob.
Y OSTATNI Z MĘŻCZYZN – nie wiedziałem, że powstał serial na temat tego komiksu (Vaughan/Guerra), a kiedyś mi się podobał. Nieznany wirus zabija (trochę za bardzo spektakularnie, bo prawie w jednej chwili) wszystkie ssacze samce, a więc zostają na świecie (który nagle zupełnie się wali) same kobiety. Poza jednym gościem, Yorrikiem (tak, tak, z Szekspira), ocalałym z niewiadomego powodu, a ocalałe genetyczki będą musiały wymyślić dlaczego. Banki nasienia są, ale co z tego, jak wirus nadal zabija wszystkich z chromosomem Y? Są też takie panie, którym bez mężczyzn się podoba. Czy świat kobiet będzie spokojniejszy, łagodny, Ziemia stanie się kwitnącym ogrodem? Nie. Na razie 4 odcinki i to najbardziej obiecujący serial.
PIERŚCIENIE WŁADZY – oho, to się odbiła ta produkcja czkawką badaczom pisma świętego. Zwłaszcza że bańkę rozdmuchał Amazon, a wyobraźnię podsycały kwoty, jakie wyłożono na produkcję. Wizualnie bez zarzutu, choć za bardzo laurkowo, czasem by się chciało wytrzeć w dekoracje i płaszcze elfów wysmarowane łapska. Miał serial klimat, choć wpadek logicznych, odstępstw od Tolkiena, konfabulacji jest tu tyle, że można by Tolkiena usunąć z listy płac. Obejrzałem, nie jęknąłem i pewnie za rok obejrzę sezon drugi.
Dodaj komentarz