Philip K. Dick, 1994

To był wariat Nikt nie wiedział,

co za chwilę uczyni.

Charles Brown, wydawca „Locusa”

PHILIP K. DICK

Autor „Ubika” przez całe swoje życie pisał jedną książkę, podzieloną na opowiadania i powieści za­miast rozdziałów, a mimo to jest pisarzem trudnym do zaszufladkowania. Dla światka SF był autorem pogranicza, żonglerem w tandetnej rekwizytorni ga­tunku, nieuleczalnym maniakiem dziwacznych obse­sji. Dla głównego nurtu był facetem od science fiction, kimś mniej wartościowym. Stosunek samego Dicka do fantastyki był za to jednoznaczny:

W science fiction nie ma wartości naprawdę twórczych. Powinna ona zwłaszcza analizować te­raźniejszość, a nie opisywać przyszłość. Nie miał też dobrego zdania o amerykańskim odbiorcy. Mam już naprawdę dość postawy publiczności amerykańskiej wobec science fiction… Któregoś dnia podpisy­wałem swoje książki w księgami. Wtedy po raz pierwszy spotkałem się z moimi czytelnikami Wszyscy okazali się całkowitymi kretynami…Od te­go dnia nie podpisałem żadnej książki w USA

Dick nie doczekał się uznania. Bogaty dorobek, nawet jak warunki amerykańskie – ponad 30 po­wieści i blisko 100 opowiadań – nie przyniósł mu też materialnej niezależności czy stabilizacji. Doce­niono tylko jedną jego powieść, „Człowiek z Wy­sokiego garnku” otrzymał w 1963 roku HUGO Award. Nomen omen, była to książka odbiegająca nieco od sagi, którą pisał przez całe życie. W 1974 roku otrzymał jeszcze mniej prestiżową CAM­PBELL Award, za „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant”.

Polski czytelnik zna już jego najlepsze książki, można nawet powiedzieć, że w myśl przysłowia „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju” Dick jest bardziej popularny u nas, w Europie, niż w swojej ojczyźnie. Warto więc pokusić się o szersze przybliżenie jego sylwetki, oddać też głos samemu Dickowi, który w cytowanych poniżej fragmentach wywiadu dla francuskiego miesięcznika „Fiction”, wyjaśnia wiele spraw, dzięki czemu łatwiej zrozu­mieć jego twórczość.

PHILIP KINDRED DICK urodził się 16 lutego 1928 roku w Chicago. Miał siostrę bliźniaczkę, która zmarła w 5 miesiącu życia. Studiował na University of California, potem pracował w wielu zawodach, lecz nigdzie nie zagrzał miejsca na dłużej. Będąc miłośnikiem muzyki poważnej, pracował w sklepie z płytami oraz w rozgłośni radiowej jako DJ. Kilka miesięcy przepracował dla rozmaitych agencji rek­lamowych, wreszcie na początku lat pięćdziesiątych, postanowił zostać pisarzem.

Jak już wspomniałem, nie przynosiło mu to go­dziwych dochodów, w dodatku był pięciokrotnie żonaty, miał kilkoro dzieci i alimenty wraz z roz­wodami pochłaniały lwią część zysków. Nie miał szczęścia do kobiet, co widać i po prozie. Oddajmy mu głos: .. miałem problemy, zwłaszcza z matką… Z żonami było trochę lepiej. Okazały się bardziej wyrozumiałe od mojej matki, ale wszystkie wolały­by żebym miał jakiś „prawdziwy zawód”. Rzadko czytały moje książki i nie interesowały moją pra­cą… Może dlatego w moich powieściach spotyka się żony prześladujące mężów. Jest to mój rewanż. ..Na dodatek kobiety, które mnie krytykują są właśnie tymi, które najlepiej pasują do moich modeh. Ich brzydota jest bez wątpienia karą boską za ich wa­dy.

Na fali ruchów kontestacyjnych lat 60-tych i mody na narkotyki, zażywał LSD, żył na skraju nędzy, a podpisywane wtedy umowy autorskie były dlań mocno niekorzystne.

Debiutował w 1952 roku opowiadaniem „Beyond Lies the Wub”, opublikowanym w lipcowym nume­rze „Planet Stories”. Pierwszą książką był zbiór opowiadań „A Handful of Darkness” (1955), za właściwy debiut uważa się jednak powieść „Solar Lottery” (1955, Słoneczna loteria). Jest to historia le­galnej i iście diabelsko zaplanowanej próby zamor­dowania prezydenta Ziemi w XXIII wieku. Gra jest legalna, gdyż główne posady i urzędy są przydzie­lane losowo, a Lotermistrza, czyli panującego, ma prawo zabić najsilniejszy z jego konkurentów. Spróbować może tylko raz, a jeśli mu się uda, zaj­muje fotel Lotermistrza, aż do następnego losowa­nia.

Drugą powieść wydał już rok później i była to „The World Jones Made” (Świat Jonesa), gdzie mamy do czynienia z dwoma motywami, bardzo często pojawiającymi się w twórczości Dicka, podróżą w czasie i prekognicją. Główny bohater jest jasnowidzem, którego ciało żyje w rzeczywistości, ale świadomość wy­przedza ją o rok. Teraźniejszość postrzega w wyni­ku tego, jako rodzaj deja vu, sceny dawno już wi­dziane. Swą umiejętność wykorzystuje do sprowo­kowania krucjaty przeciwko Obcym, których przy­bycie z kosmosu przewidział. Niestety, nie mogąc sięgać w przyszłość głębiej, nie wie, że ci są niesz­kodliwi. Ziemia zostaje skazana przez Galaktykę na odosobnienie. Jonesa czeka kula zamachowca, ale dzieli go od niej rok gorzkiej świadomości tego faktu.

Trzecia powieść, „The Man Who Japped” (1956), jest antyutopią, a czwarta – „Eye In the Sky” (1957, Oko na niebie) podejmuje po raz pierwszy ulubiony temat Dicka – rozpad obiektywnej rzeczywistoś­ci na schizofreniczne, chore światy i daremne próby powrotu bohaterów do tej właściwej (ale czy praw­dziwej?) rzeczywistości. Grupa turystów ulega wy­padkowi w bewatronie, a strumień protonów prze­nosi ich w kolejne, „chore” światy, będące projekcją ich podświadomości, lęków i pragnień.

W następnych powieściach, „The Variable Man” i „The Cosmic Puppets” (1957, Kosmiczne marionet­ki), kontynuuje próby rozwiązania problemu rze­czywistości, stara się dociec, która jest tą prawdzi­wą. Po raz pierwszy stawia też problem nadistot in­gerujących w nasze życie. W „Kosmicznych mario­netkach” bohater wraca do rodzinnego miasteczka i zastaje wszystko odmienione, choć pokryte patyną starości. Dochodzi do wniosku, że wszystko jest iluzją, a następnie siłą swych wspomnień próbuje odtworzyć miasteczko swojego dzieciństwa. Jego walka ma charakter wyłącznie symboliczny, gdyż miasteczko jest areną ścierania się dwóch potężnych kosmicznych sił, równych boskim.

Bohater, a właściwie antybohater w osobie zwykłego obywatela, w którym wady i zalety są wymieszane w równych proporcjach, pojawia się i w dalszych powieściach Dicka. Np. bohaterem „Ti­me Out of Joint” (1959, Czas poza czasem) jest ma­łomiasteczkowy inteligent, miłośnik rozwiązywania krzyżówek, rebusów, co i tak nie pomoże rozwią­zać mu zagadki wszechświata. Dick mówił w wywiadzie:Jnteresu/a mnie zwykli ludzie, którzy radzą sobie ze swoimi problemami tak, jak potrafią…Bohater, którego można zdefiniować nie ma już ludz­kich wymiarów. To rodzaj Boga stworzonego przez autora. Powiedziałbym wręcz, że to monstrum.

Dr. Futurity” (1960) to powieść o podróżach w czasie; jej bohater jest doktorem porwanym w przyszłość przez tamtejszych lekarzy, gdyż jest spe­cjalistą nieistniejącej już od wieków gałęzi medycy­ny.

Przez dwa następne lata Dick zbierał siły i mate­riały do napisania swojej najsłynniejszej, wciąż wznawianej, wręcz kultowej powieści – „The Man in High Castle” (1962, Człowiek z Wysokiego Zam­ku). Jest to alternatywna historia oparta na mocno wyeksploatowanym temacie, co by było, gdyby państwa „Osi” wygrały U wojnę światową. Napisał ją człowiek, który z tą wojną nie miał styczności, ale ponadzmysłowo rozumiał istotę Zła. Od dawna interesowałem się nazizmem i zbierałem dokumenty na ten temat Przyznaję, że jestem zafascynowany problemami, które stwarza faszyzm, a zwłaszcza faktem, że może on pojawić się w każdym kraju i że nie stanowi wyłącznie niemieckiego przypadku.

Zło personifikują blond bestie spod znaku SS, wzorce rasy aryjskiej, ten sam wizerunek pojawi się później w roli Rutgera Hauera kreującego Nexusa 6 w „Blade Runnerze” Ridleya Scotta. W „Człowieku…” akcja toczy się w podzielonej na stre­fy wpływów Ameryce, w Kalifornii rządzonej przez Japończyków. Dick odwrócił tu procesy, któ­re faktycznie zaszły na wyspach japońskich pod okupacją amerykańską – japonizacja języka, oby­czajów, przyjęcie filozofii wschodu. Paradoksalnie, i to Japończycy, gnani narodową manią kolekcjono­wania, ratują od zagłady zabytki amerykańskiej kultury – Dick zjadliwie wyśmiewa tu jej symbole, Mickey Mouse, Coca Colę, jako jedyne co pozosta­wiła ludzkości w spadku Ameryka. Tu także poja­wia się uporczywe dążenie Dicka do poznania struktury świata i przekonanie, że nasz świat nie jest tym właściwym. Bo oto w neutralnej strefie Ameryki pojawia się, wydana nielegalnie książka SF niejakiego Abendsena, w której wojnę wygrali Alianci; pan Tagomi, japoński prominent, ma krótką i przerażającą wizję tego właśnie (naszego) świata.

W kolejnej powieści, „The Penultimate Truth” (Prawda półostateczna1963), którą zaliczono by u nas do fantastyki socjo­logicznej, mass media utrzymują społeczeństwo, ukryte w betonowych schronach, w przeświadcze­niu, że na górze trwa wyniszczająca wojna. W rze­czywistości, na powierzchni mieszka, w luksuso­wych warunkach, elita rządząca.

Przez kolejne lata Dick pisze powieści raczej przeciętne, stanowiące jakby kolejne odcinki jego prywatnego śledztwa. Wciąż zadaje pytania, gdzie i kim jesteśmy; o ile jednak w dotychczasowych książkach wytłumaczeniem był wypadek w labora­torium, zabawy obcych z kosmosu, to w latach 60-tych przechodzi do poszukiwań winnego, który uczynił świat złym. Bóg? Bóg jest istotą, która nas stworzyła i obdarzyła zdolnością do oszukiwania samych siebie. Jest to najbardziej miłosierny z ofia­rowanych nam darów…Bóg może przeżyć fakt, że się w niego nie wierzy, ale nikt nie przeżyje, jeżeli On nie uwierzy w nas. I chociaż Bóg jest obecny, nie przeciwdziała Złu, a tylko daje znaki nielicz­nym, jak znaleźć drogę do niego. Wybrańcami są ludzie zwykli, chorzy, nieudaczni, ale za to wierzą­cy i uczciwi Dick chyba nie zauważał, że obdarza swoich „antybohaterów” purytańskimi ideałami mo­ralnymi, podświadomie hołdując amerykańskiemu mitowi „ordinary peoples”. Oficjalnie odżegnywał się od tego: Moim najszczerszym pragnieniem jest skończyć z tym mitem. Mówi on głównie, że jeśli ma się pieniądze to można zdobyć władzę i robić ludźmi, co się zechce.

W „Martian Slip-Time” (1964, Marsjański poślizg w czasie), bohaterem jest chłopiec chory na autyzm, potrafiący dostrzegać przyszłość i z trudem komu­nikujący się z otoczeniem. Dick dał tu wyraz swo­jemu przekonaniu, że ludzie psychicznie zdeformo­wani (ale kto tu jest naprawdę zdeformowany), schizofrenicy, są bliżsi poznania świata i prawdy o nim. W „Clans of the Alphane Moon” (1964, Klany księżyca Alfy) cała planeta jest opanowana przez pacjentów opuszczonego przez personel szpitala psychiatrycznego. Dzielą się na kasty według scho­rzeń i tworzą zadziwiającą cywilizację.

W 1965 roku przychodzi pora na następną wiel­ką powieść Dicka – „The Three Stigmata of Palmer Eldritch” (Trzy stygmaty Palmera Eldritcha). Wyko­rzystując cały wachlarz rekwizytów SF, pokazuje kolonizację planet Układu Słonecznego prowadzoną przez przymusowy pobór Ziemian. Ciężkie warunki życia umilają narkotyki, dające złudzenie innego, lepszego świata. Ułatwiają to jeszcze specjalne zes­tawy przedmiotów i lalek (Barbie i transformersy odmóżdżają dzisiaj nasze dzieci i bez hery). W oso­bie wracającego z gwiazd Palmera Eldritcha poja­wia się Obcy, który przy pomocy nowego narkoty­ku opanowuje umysły i planuje podbój Ziemi. Czy ten Obcy, o możliwościach Demiurga, naznaczający stygmatami, jest Bogiem? Czy jego odbiciem?

Problem narkotyków i ich rozszerzających poz­nanie możliwości, pojawia się w wydanej w 1967 roku powieści „Now Wait For Last Year”(A teraz zaczekaj na zeszły rok). Supernarkotyk JJ-180 nicu­je mózgi, ale pozwala przenosić się w czasie i w poprzek, do światów równoległych. Przez następne lata Philip Dick pisze kilka powieści rocznie. Żyje biednie, amerykański czytelnik nie kupuje jego książek, gdyż nie kończą się happy endem; w do­datku zadają trudne pytania, pozostawiając je bez odpowiedzi, a tego zjadacz pop cornu nie lubi. Ry­szard P. Jasiński w swoim szkicu „Science Fiction” (Ossolineum, 1986) mylnie sądzi, że Dick był czoło­wym twórcą „nowej fali SF”. Wręcz przeciwnie, nowofalowcy, jak Aldiss czy Delany, hołdujący ek­sperymentom i rozbuchanemu językowi literackie­mu, nie widzieli swojej formuły w wręcz prostacko pisanej, choć magicznej prozie Dicka. Do pytania o istotę świata, w innej ważnej powieś­ci „Do Androids Dream of Electric Sheep?” (1968, Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?), dochodzi inne zasadnicze pytanie, o istotę człowie­czeństwa. Okaleczona, prawie wyludniona Ziemia, zamieszkana jest przez zdegenerowanych ludzi. Ży­we (naturalne) i sztuczne (fałszywe) koegzystują obok siebie, prowadząc cichą walkę o dominację. Sztucznie programuje się emocje, wytępione zwie­rzęta – dla zaspokojenia sumienia – zastępuje się sztucznymi. Jednocześnie najdoskonalsze dzieło człowieka – androidy – tępi się bezlitośnie, a nawet zabrania przebywać na Ziemi. Detektyw Deckard ma z tego powodu poważne wątpliwości, choć dla Dicka sprawa jest jasna. Sztuczne jest złem, wyna­turzeniem, murem, którym sami odgradzamy się od prawdy.

Powieść jest silnie alegoryczna, człowiek-stwórca tępi swoje największe dzieło za własne winy, obar­czając je odpowiedzialnością za wszelkie grzechy świata. Pada nie zadane głośno pytanie, czy Bóg nie uczynił podobnie z naszym światem? W filmie „Blade Runner” pobrzmiewa echo tych wątpliwości, padają słynne kwestie: Kto tu naprawdę jest czło­wiekiem? i Obudź się, czas umierać. Rok po „Androidach…” przychodzi pora na najlep­szą, moim zdaniem, powieść Dicka – „Ubik” (1969). Bohater, Glen Runciter, wynajmuje telepatów i antytelepatów do celów szpiegowskich. Medycyna po­trafi utrzymywać mózgi umarłych w stanie półży­wym, w tzw. moratoriach, gdzie mogą się z nimi komunikować żywi (te kontakty są dla świata halu­cynacji, czy też zaświata, wielce destruktywne). Jest to książka bardzo trudna do zinterpretowania, wie­lopoziomowa, gdzie kolejne rzeczywistości utkane z halucynacji półżywych, rozpadają się w następne. Próbujemy obrać tę cebulę, ale wyciska nam coraz więcej łez. Oryginalny jest tu pomysł ubika – abso­lutu w sprayu, który choć na krótko pozwala od­dzielić ziarno od plew, fałsz od prawdy i zatamo­wać proces destrukcji. Granica życia i śmierci jest tu płynna, cała akcja toczy się właściwie w zaświa­tach tworzonych przez słabnące umysły nieboszczy­ków.

Możemy tu mówić wręcz o tematyce eschatologicz­nej; najpełniej ujawnia się ona w „A Maze of Death” (1970, Labirynt śmierci). Grupa celowo ze­branych na planecie Delmak-O ludzi, zostaje podda­na straszliwym próbom, w których ujawnia się sto­pień ich człowieczeństwa. Pojęcia metafizyczne, Dobro i Zło, pojawiają się tu niemal namacalnie. W tym samym roku Dick wydał jeszcze „Our Friends from Frolix 8” (Nasi przyjaciele z Frolixa 8), gdzie wyraźnie powtórzył pewne pomysły z „Trzech stygmatów._” – kosmonauta Provoni wraca z głębokiego kosmosu na Ziemię, wspomagany przez obcą cywilizację, której motywów działania nikt nie zna.

Połowa lat 70-tych to wyraźne zwolnienie tempa przez pisarza. Pisze nagrodzoną Campbell Award antyutopię „Flow My Tears, the Policeman Said” (1974), wspólnie z Rogerem Żelaznym „Deus Irae” (Żelazny wspomina tę współpracę, jako katorgę) i coraz głębiej wchodzi w tematykę religijną. Widać to po „A Scanner Darkly”, wreszcie przychodzi czas na swoistą trylogię, którą otwiera „Valis”, wydany w 1981 roku, „The Divine Invasion” (1982) i opubli­kowana już po śmierci pisarza „The Transmigration of Bishop Timothy Archer” (1982).

„Valis” jest chyba szczytowym osiągnięciem Di­cka w destrukcji swoich światów, gdzie jego polo­wanie na Pana Boga osiąga punkt kulminacyjny. Mamy tu do czynienia nie tylko z rozpadem rze­czywistości (bohater, Koniolub Grubas, po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego zastaje świat odmienny od tego zapamiętanego), ale i osobowości. Powieść ma liczne motywy autobiograficzne, Dick sam jest jedną z postaci. „Valis” jest książką o obsesyjnym łaknieniu Boga, bolesnej potrzebie namacalnego od­czuwania Jego obecności Teraz już wiem, że esen­cją świata jest Bóg. I że świat egzystuje tylko wte­dy, gdy istnieje Bóg… Czuję, że coraz częściej ze świata rzeczywistości przenoszę się do świata wyo­braźni. Cóż, wchodzę już w trzecią, ostatnią fazę mojego życia i mojej twórczości. Czasem odzywa się do mnie „tamten świat” – przyjmuje wtedy for­mę kobiecego głosu szepczącego do mnie w środku nocy pisał wówczas do swojego wydawcy.

„Valis” pełna jest szalonej logiki, o której Inglot napisał, że może zagotować mózg. Myliłby się jed­nak ten, kto sądzi, że w „Valis” znajdzie odpowie­dzi na pytania, które Dick zadawał przez 27 lat swojej pracy twórczej.

Skąd wzięła się jego obsesja i przekonanie o f ał-szywości naszego świata?

Temat namiastek, artykułów zastępczych – i to nie tylko w odniesieniu do ludzi – pasjonuje mnie od wielu lat Jestem przekonany, że zaczęło się to w czasach, kiedy zbierałem znaczki Wtedy przeko­nałem się, że większa ich część – najcenniejszych zresztą – była fałszywa. Powiedziałem o tym jedne­mu marchandowi, który mi odpowiedział, że te fał­szywe znaczki były tak doskonałe, że miały war­tość oryginałów. Ideę falsyfikatu, tak doskonałego, że może uchodzić za oryginał, zacząłem uważać za wspaniałą. Grecy mieli specjalne słowo na określe­nie tego – dokos. Słowo to odnosiło się do podro­bionej monety, która była tak podobna do prawdzi­wej, że dopuszczano ją do obiegu. To mnie zafascynowało. Moją myślą przewodnią jest to, że cały nasz świat jest dokos – tak zręczną, bardzo złożoną i bardzo nowoczesną imitacją. Za tym światem fał­szywym, który nas otacza, kryje się świat prawdzi­wy i wielkie zadanie człowieka polega na zniszcze­niu tej zadziwiająco doskonałej imitacji po to, aby dojść do świata prawdziwego. Nagrodą będzie od­krycie świata rzeczywistego, którego piękno jest wyjątkowe… Jeżeli założymy, że ten świat jest w pewnym stopniu imitacją, to samo słowo imitacja implikuje istnienie czegoś niepodrobionego. Wszys­tkie moje powieści (wywiad z roku 1977 – przyp. WS) są więc próbami odkrycia różnorodnych spo­sobów przejścia przez tę imitację.. Istnieje wiele sposobów: narkotyk, szaleństwo, mistycyzm, niektó­re rodzaje filozofii Wierzę, że istnieją jeszcze inne drogi i że od czasu do czasu zyskujemy zdolność spostrzegania niektórych aspektów „prawdziwej rze­czywistości”^ Sądzę, że na pewnym szczeblu nieświadomości, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że współczesny świat jest tylko fałszerstwem, które so­lidarnie usiłujemy zataić. Nie wierzę, żeby stworzył ją Bóg. Wszyscy – jako gatunek ludzki, budujemy tę iluzję.

Tyle Dick. Wiele to wyjaśnia i pozwala zrozu­mieć niektóre motywy jego pisarstwa. A pod koniec życia przyszło mu zebrać nieco owoców swojej pracy – dostrzeżono go w Europie, a na podstawie „Androidów…” Ridley Scott nakręcił w 1982 roku je­den z najlepszych filmów SF w historii kina – „Bla­de Runner”. Miał Dick szczęście do X Muzy, na podstawie opowiadania „We Can Remember It for You Wholesale” (Przypomnimy to panu hurtowo) Paul Verhoeven nakręcił w 1991 roku niezły film akcji – „Total Recall”.

Splendory przyszły za późno, Dick zmarł 2 mar­ca 1982 roku, w wieku 54 lat Wkrótce powstała na­groda jego imienia – Philip K. Dick Award. Przyz­nawana jest dla najlepszej powieści SF pocketbookowej wydanej w USA Oznacza to najczęściej na­grodę dla młodych i obiecujących autorów, gdyż uznane firmy są wydawane raczej w hardcoverach.

Z prozy Dicka wieje groza, kreowane przezeń światy zachowują się jak obłąkane; są strasznie zde­formowane przez siły, których nie potrafimy ziden­tyfikować. Widzimy skutki ich ingerencji, ale próby dostrzeżenia przyczyny wciąż nam umykają. Lem pisał, że to zwykła rzecz, ludzkość nigdy nie potra­fiła dostrzec w porę nadchodzących zmian i przy­padłości. Teraźniejszość zwykle umyka trzeźwej ocenie.

Jeśli już mowa o Lemie, to zawsze traktował Di­cka jako jedynego amerykańskiego pisarza SF war­tego czytania i choć nie szczędził mu uwag tyczących spójności i logiki akcji i wyszydzał tandetność języka, to potrafił napisać Lichotę elementów bu­dowlanych przejmował zwykle Dick od rutyniarsko fantazjujących Amerykanów, zawodowców SF, do­dając nieraz prawdziwego blasku oryginalności wy­tartym już konceptom i, co chyba ważniejsze, wznosząc z takiego budulca prawdziwie już własne konstrukcje.

Lem, pisząc posłowie do „Ubika” i nie znając przecież ostatnich książek Dicka, jako pierwszy dos­trzegł teologiczne podłoże jego „obłędu”. A przecież ku takiej postawie ewoluowała twórczość Dicka prawie od początku. Polska krytyka czasu PRLu (min. Englender, Wójcik) nie zauważała, bądź nie chciała zauważyć tej tematyki. Zagłębiała się za to w puste rozważania nad rekwizytornią i warsztatem Dicka, chwaląc, że ganił w swych utworach kapita­lizm. Dick miał wielkiego pietra przed komuniz­mem i faszyzmem, a przy okazji krytykował kon­sumpcyjny model życia, ogłupiającą pop kulturę, zwycięstwo prof anum nad sacrum. Uważał, że osła­bia to cywilizację Zachodu, czyni bezbronnym wo­bec totalitaryzmu. Faszyzm nakreślił w intuicyjny i natchniony sposób w „Człowieku…”. Lęk przed ko­munizmem widać w „A teraz zaczekaj…”, „Oku na niebie”. Oskarżeniem totalitaryzmu jest w całości powieść „The Penultimate Truth”, przygotowywana do druku przez wydawnictwo ALKAZAR.

Może tu tkwi przyczyna sukcesu prozy Dicka w naszym kraju. Filozofia cierpienia w rozumieniu Dostojewskiego jest Ameryce obca, dla nich katas­trofą jest wyczerpanie frytek i ketchupu w snack barze. Zwariowane, absurdalne światy Dicka mają w sobie jakiś rys słowiański. Jego lęk przed komu­nizmem stał się w ostatnich latach życia wręcz maniakalny, widział wokół agentów KGB, a jednym z nich był Stanisław Lem. Przypomnijmy ten polski akcent w życiu Dicka, interesujący, choć nie przy­noszący nam chwały.

W 1975 roku Wydawnictwo Literackie, w serii „Stanisław Lem poleca”, wydało „Ubika”. Dick czuł się oszukany finansowo na tej transakcji, czemu dał wyraz w kilku wypowiedziach. W jego obronie sta­nął Philip Jose Farmer, który narobił szumu w SFWA (Science Fiction Writers of America). Roz­poczęło to ogólną nagonkę na Lema, który został właśnie honorowym członkiem SFWA. Przypomina­no sobie wszystkie paszkwile, jakie napisał na ame­rykańską fantastykę. Lem został usunięty ze Stowa­rzyszenia, a Dick tak skomentował całą sprawę w Uście z 1 grudnia 1977 roku do „Science Fiction Re-view” (podaję wybrane fragmenty):

Poproszono mnie, jako inicjatora wystąpień prze­ciwko Lemowi, o napisanie dla prasy listu wyjaś­niającego sprawę polskiego wydawcy Lema, Wy­dawnictwa Literackiego z Krakowa, z którym pro­wadziłem bezpośrednio interesy. Opublikowali moją powieść „Ubik”, a było to bardzo ładne wydanie, exilibris na całą stronę, bezkwasowy papier i naj­bardziej pikantne ilustracje po tej stronie piekła. W maju 76 roku napisałem do Pameli Sargent i do SFWA list, w którym odciąłem się od Phila Farme­ra, jeśli chodzi o przyjęcie Lema do SFWA na zwyczajnych zasadach płacenia składek. Nie mam absolutnie żadnych obiekcji przeciwko wstąpieniu Lema do SFWA w ten sam sposób, jak my wszys­cy i z przerażeniem przeczytałem reakcyjne wystą­pienie Phila Farmera…

Ale wróćmy do ważniejszych spraw i WLit. w Krakowie, mojego pol­skiego wydawcy „Ubi­ka” i wydawcy Lema, a może powinienem powiedzieć jego byłe­go wydawcy, ponieważ doszły mnie pogłoski, że Lem bronił „poli­tycznie podejrzanego” tłumacza i od tej pory ma zakaz publikacji we własnym kraju. (Chodzi tu o stanowcze upieranie sie Lema druku „Czarnoka z Archipelagu Le Guin w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka, co było jedną z głów­nych przyczyn poróżnienia Lema z WL i zamknię­cia serii „StLem poleca” – przyp. WS). Byłem zach­wycony, gdy zobaczyłem to wydanie. Honorarium to już gorsza sprawa. Zapłacili mi 49000 zł za 20000 wydrukowanych egzemplarzy, sprzedanych co do jednego (książka kosztowała 35 zł, czyli Dick otrzymał 7 % od ceny detalicznej – jest to standard stawki autorskiej, stosowany i dzisiaj – przyp. WS). Sprawdziłem w banku kurs wymiany… 49000 zło­tych dawało 106 dolarów – trochę mało, aby wy­brać się w podróż, która kosztowałaby tysiąc dola­rów (Dick miał przylecieć po złotówkowe honora­rium na własny koszt do PRLu – przyp. WS). Otóż wiem, że 106$ nie jest uczciwym honorarium nawet na polskie warunki. Inne wydawnictwo (Czytelnik -WS) zakupiło moje dwie inne powieści, „Solar Lot-tery” i „The Man in the High Castle”, i płaci 500$ za każdą. To jest OK. To więcej niż w Japonii, któ­ra płaci 200$ i we Włoszech, którzy wysyłają ci bochenek chleba i stanik…

To stanowiło sedno mojej walki z Lemem. Po pierwsze płacą za mało, a po drugie nie płacą w twardej walucie. Lem powiadomił mnie w kilku lis­tach, że „biurokratyczne przepisy nie pozwalają przekazać ci honorarium”, że „muszę przyjechać do Polski, aby je otrzymać”… jego listy były zawsze krótkie, brutalne i wstrętne, jak mojej byłej żony…

Przykro mi, że byłem zamieszany w wykopanie Lema ze SFWA; to nigdy nie było moim zamiarem ani celem, nigdy nie przyszło mi do głowy, że SFWA tak rozwiąże ten problem, (za „Science Fi­ction Review, Luty 78).

Swoją drogą trochę żal, że Dick nie przyjechał do Polski w tych ostatnich latach gierkowszczyzny. Jego oryginalny umysł mógł dać ciekawe świade­ctwo tej absurdalnej epoce.

Getto SF długo starało się nie zauważać szaleń­stwa Dicka, a poważna krytyka odruchowo pomija science fiction – i tak jakoś Philip K. Dick, z pew­nością jeden z najoryginalniejszych pisarzy fantas­tycznych w historii, nie doczekał się uznania. Z pewnością gdyby tworzył w tzw. głównym nurcie, zostałby zauważony, ale może i dobrze, że stało się tak, jak się stało? Kocham Dicka za to, że w chwili gdy trafił go różowy promień, gdy poczuł powoła­nie do pisania o swoich transmigracjach, wybrał właśnie science fiction.

Wojtek Sedeńko

1994

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *