Jak zwykle bywa na targach książki – wraca niczym bumerang sprawa jednolitej czy stałej ceny książki (fixed book price). Środowisko jest podzielone, argumenty za i przeciw wytaczane przez wszystkie strony. Niewątpliwie jednak, rynek księgarski toczy w Polsce choroba, liczba księgarń spada dramatycznie (z 2550 w 2009 roku do 1745 w 2022 roku), z czego wiele to księgarnie internetowe, nie stacjonarne, gdzie czytelnik może książkę zobaczyć, przejrzeć. Nie mówiąc o stanie czytelnictwa, które stale spada. Niektórzy twierdzą, że spadek w 2023 się zatrzymał w stosunku do 2022, ale ostatnie raporty BN wliczają też czytanie na ekranie (internet, tablet, telefon, czytnik). Mamy więc 34% Polaków co przeczytali w roku przynajmniej jedną książkę i 7% co przeczytali siedem lub więcej książek. Dla mnie to mało, ale ja w tym pracuję, dla innych nie jest to dramat. Jeśli jednak porówna się polskie czytelnictwo do czytelnictwa w innych krajach, to różowo nie jest. U nas nie czyta 66% ludzi, a w Niemczech (według powszechnej w Polsce opinii narodu głupszego od nas) książek nie czyta tylko 22%, w Czechach 18%. Czyli wstyd.
Od lat różne instytucje lobbują w sejmie o prawne unormowanie spraw książki i czytelnictwa. I odbijają się od ściany: Instytut Książki, Stowarzyszenie Księgarzy, Polska Izba Książki. Czemu? Jak sądzę, w dużej mierze chodzi o to, że nie jest to dział gospodarki ważny dla polityków (przypomnijmy, statystycznie 2 na 3 z nich nie czyta w ogóle). Rynek książki w 2022 roku to 4 mld obrotu. Dla porównania, trzy największe mleczarskie spółki w Polsce mają obrót roczny (i to każda osobno) większy niż wysiłki wszystkich wydawców polskich razem wziętych. Nawet wpływy VAT przy stawce 5% nie są znaczące dla skarbu państwa. Więc ustawodawcy odkładają regulacje prawne na później, bo to jakieś drobne. Są ważniejsze sprawy.
Tymczasem dla sporej części wydawców (wg GUS w 2020 roku PKD 58 posiadało blisko 13 tysięcy przedsiębiorstw, ale dla wielu z nich to tylko zapis, bo zajmują się innymi branżami) stała cena książki to byłaby znacząca poprawa i ulga dla działalności. Jest tych wydawców znacznie mniej, bo chociażby z listy egz. obowiązkowych dla Biblioteki Narodowej wydano w Polsce ok. 34 tysięcy tytułów. Więc tych wydawców (a wliczamy samowydawców) musi być mniej. Niemniej, rynek jest bardzo rozdrobniony.
Na czym polega stała cena książki? Obowiązuje ona w wielu krajach zachodnich i oznacza jednolitą cenę detaliczną książki obowiązującą wszystkich detalicznych sprzedawców (sieci marketów, księgarnie stacjonarne i internetowe). Zazwyczaj cena ta obowiązuje przez rok, a potem możliwe są rabaty. Dodatkowo rabaty można przyznawać z okazji targów (5%) lub bibliotekom (np.10%).
Oczywiście to byłby tylko pierwszy krok ku normalizacji handlu książką. Drugi to ceny hurtowe i trzeci, zniesienie VAT i powrót do stawki zerowej – jak wspomniałem, przychody Skarbu Państwa są z tej branży niewielkie.
Hamulcowym są marże hurtowe – obecnie od 53 do nawet 60% dla wydawnictw nowych. Z tak potężnej marży hurt wydziela księgarniom rabat księgarski, od 25 do 40%. A księgarnie idą na wojnę cenową – mowa o księgarniach internetowych, które często nie mają książek na stanie, a oferta jest szerowana z baz hurtowni. Do tego dodają np. 2 zł od rabatu księgarskiego hurtowni i tak pojawia się na rynku książka za 2/3 ceny. I to już jest rozbój.
Do czego to się sprowadza? Wydawca w 40-47% musi zmieścić: zakup praw, koszt redakcji, tłumaczenia, korekt, okładkę, skład, przygotowanie do druku wraz z okładką, promocję, koszt utrzymania biura, pracowników, podatek VAT, dochodowy i ZUS i całe to obciążenie podatkowe. I jeszcze swój zysk! Bo przecież za darmo nie będzie pracował. I tak kalkuluje cenę książki, by wyjść jakoś na swoje. A przecież nie sprzedaje całego nakładu, przynajmniej nie wszystkich pozycji.
Czyli zarabia hurtownik (za nic, bo tylko wstawia do swojej bazy, a za wszelkie promocje, półkowe itd. wydawca musi płacić osobno), księgarz internetowy (ten nie ponosi żadnych kosztów – ma książkę w bazie, np. z 2-złotowym narzutem, co pozwala mu oferować książkę taniej niż wydawca na stronie firmowej, a jak ktoś kupi, to dopiero wtedy ściąga z hurtu). Prosty deal? Pewnie, ale zabójczy, bo zabija wydawców, którzy schodzą z cen w firmowych sklepach. Czy zyskuje na tym czytelnik? Tak, ale do czasu, bo wydawców może zabraknąć, plajty ścielą się od epidemii covidu aż przykro patrzeć.
Ustawa o książce musiałaby uregulować (takie regulacje istnieją w Anglii i Francji czy Niemczech) wysokość marży hurtowej i księgarskiej. Jak zaczynałem, było to na poziomie 30-35% hurt i 25% bezpośrednio do księgarń, które z takim samym rabatem brały z hurtu, który zarabiał 5-10%. To było uczciwe i pozwalało w 65% wartości książki na większą elastyczność wydawcy. Mógł na przykład przeznaczać środki na książki „dla chwały domu”, mniej lub wcale nie zyskowne, ale wartościowe dla kultury.
Mamy impas, wszyscy kroją ten mały tort jak mogą. Wydawcy bronią się, podnosząc oficjalną cenę książki, by w hurcie mniej stracić, a oferując od razu na swojej stronie nowość już z rabatem np. 40%. Akurat nie ma w tym żadnego rabatu, to właściwa cena książki, gdyby nie pośrednicy (przykład Vesper i inni). Hurtownie rozpierają się (co już nie do końca jest zgodne z prawem) na kilka segmentów rynku, np. są hurtownikami i detalistami jednocześnie. A czasem nawet wydawcami. Kupują wydawnictwa. Ten sam proceder dotyczy sieci księgarskich.
Mamy więc totalny b…l na rynku i nie widać szans na poprawę. Stacjonarne księgarnie, co stały się papierniami lub sklepami z zabawkami, ledwie dyszą, bo jeśli idzie o książki to jeszcze przegrywają z tzw. efektem gapowicza czy przechodnia. Czyli klienta, który przyjdzie, poczyta, sfotografuje, po czym kupuje w internecie. Ten efekt uwiera zresztą wiele branż, od odzieżowych po elektronikę.
Czy coś się zmieni? Bardzo bym chciał. I jestem za ustawą, która wprowadzi jednolitą cenę i drabinkę marż hurtowych i księgarskich.
Dodaj komentarz