Pytanie z tytułu jest podchwytliwe. Bo bestseller, co zaraz wykażę, w przypadku tych dwóch książek wcale nie oznacza dobrej literatury. Jak napisać bestseller? nie jest równoznaczne z instrukcją Jak napisać dobrą powieść? Bolesne, ale prawdziwe.
Robiłem sobie ostatnio notatki do ostatniego szkicu o historii science fiction. W praktyce oznacza to wyliczenie książek, które dla SF miały kluczowe znaczenie, ułożenie ich w pewnym porządku i obudowanie tekstem oraz wysnuciem kierunków rozwoju. Robiąc ten ostatni odcinek zauważyłem, nie tylko ja zresztą, że science fiction na przełomie wieków straciła rozpęd. Coraz trudniej trafić na dobrą SF, nauki w fantastyce jak na lekarstwo, dużo za to kosmicznej konfekcji typu Star Wars, Star Trek. Popyt na to nie maleje, utrzymuje się na stałym poziomie, za popytem idzie więc podaż. Dopóki jest to opłacalne, oczywiście. Rzeczywistość przegania w wielu dziedzinach naukową fikcję, i to na różnych polach – naukowych, społecznych, politycznych, ekonomicznych. W ostatnich latach science fiction zagubiła gdzieś umiejętność prekognicji.
Zacząłem dociekać, co się stało. Może przyczyną jest rozmywanie granic gatunkowych? Bo przecież nie może nagle zamilknąć tylu autorów. Nie mogą wszyscy zacząć pisać fantasy, chociaż z pewnością jest to ważny czynnik – fantasy zaczęli w ostatnich latach pisać autorzy utożsamiani dotąd wyłącznie z SF: Card, Bujold, Martin i wielu innych. Nowym autorom trudno jest się przebić – tutaj za przykład niech posłużą Watts, Bacigalupi, Kosmatka, którzy długo walczyli o ukazanie się ich książek drukiem – w sieci byli za to bardzo znani. A jednocześnie dużo elementów i chwytów literackich, które dotąd uznawaliśmy za przynależne do dominium fantastyki, zaczęło się pojawiać w innych gatunkach.
Dawno nie czytałem książek stricte sensacyjnych, zakończyłem tu edukację na książkach MacLeana, Forsythe’a, Ludluma. Nie skusił mnie Brown (choć bardzo fantastyczny), ale dzięki Larssonowi odświeżyłem kontakt z kryminałem. Dopiero teraz postanowiłem przeczytać parę książek, w poszukiwaniu utraconej fantastyki. Wybór padł na Przejście Justina Cronina i Czarny Zakon Jamesa Rollinsa. Pierwszy tytuł z wielomilionową sprzedażą, „prawdziwy” bestseller, druga pozycja należy do popularnego gatunku thrillerów przygodowych – Rollins nie należy do pierwszej ligi, ale plasuje się za Gerritsen, Cookiem, Cusslerem czy Smithem.
I co? To żadne thrillery, a czysta fantastyka. W przypadku Cronina mieszanina SF, horroru i postapo. A jednocześnie powieść nie jest szufladkowana, a traktowana jako thriller, powieść sensacyjna, wręcz mainstreamowa. Ki diabeł? Jest tu eksperyment naukowy nad wirusem mającym zapewnić długowieczność i większą siłę, który – jakże inaczej – wymyka się spod kontroli, a świat staje się łupem odmiennego gatunku ludzi. Rozprzestrzenia się błyskawicznie, po kilku miesiącach jest już pozamiatane. Cywilizacja leży w gruzach, a akcja przenosi się w przyszłość, gdzie resztki ludzi żyją w zamkniętych warownych osadach. Pojawia się też dziewczynka odporna na negatywne skutki wirusa, zamieniającego ludzi w krwiożercze bestie, ale posiadająca te cechy, które chcieli osiągnąć naukowcy. Dużo tu Bastionu Kinga, dużo zapożyczeń ze znanych filmów i powieści.
Powieść Rollinsa jest – wydawałoby się – inna. Czerpie z nazistowskich tajemnic i tajnych eksperymentów naukowych, mających – jak u Cronina – na celu wyhodowanie supermana, przeniesionych po upadku Berlina w góry Tybetu (sic) i dżungle RPA (!). Tajemnicze substancje, ewolucyjne dzwony – czegóż tu nie ma! Nieprawdopodobne pogania niesamowite, akcja przypomina współczesny teledysk, którego oczy nie są w stanie śledzić. I organizacja Sigma, składająca się z naukowców – komandosów. Dobre…
Czyli jak napisać bestseller? Wymieszać wszystkie możliwe gatunki, nie zwracać uwagi na prawdopodobieństwo zdarzeń, a najlepiej piętrzyć te zupełnie nieprawdopodobne i gnać z akcją do przodu, bohaterów dać młodych, najlepiej nastolatków, ale z doświadczeniem i wiedzą starców, trochę posolić i popieprzyć (to ostatnie koniecznie), nie zapomnieć o stworach nocy – wilkołaki, wampiry, nieumarlaki, zombi i inne takie i… gotowe. Teraz trzeba tylko wydać na marketing kilka razy więcej niż kosztuje druk książki, by wmówić czytelnikom, że to jest towar, którego potrzebują. I już.
Literacko obie powieści są zaledwie poprawne, pomysły tak ograne, że tylko spuścić po nich wodę, ale wykreowano z nich bestsellery światowe. W przypadku Cronina sprzedaż sięgnęła milionów egzemplarzy, edycje w kilkudziesięciu krajach, prawa do ekranizacji sprzedane, i to nie byle komu, bo Ridleyowi Scottowi. Zapewne będzie tylko producentem, ale zachodzę w głowie, gdzie w tej powieści dostrzegł potencjał.
Bo ja go nie widzę. Powieść jest początkiem trylogii, ale sama ma taką objętość, że niejedna trylogia przy niej wysiada. 750 stron drobnym maczkiem. Dłużyzny, drugo- i trzecioplanowe postaci i wątki niczego nie wnoszące do powieści, bo postaci zaraz giną, a z nimi przepadają utkane wątki. Ergo – kompletnie to niepotrzebne.
Ta książka to już nie cegła. To bloczek gazobetonu. Albo pustak. Tak. Pustak to dobra nazwa.
Dodaj komentarz