Wyprawa szkocka 2009
Autor: Wojtek Sedeńko, kategoria: PODRÓŻE, utworzono: 6 luty 2011
SZKOCJA, ANGLIA
W POSZUKIWANIU POTWORA Z LOCH NESS
Równolegle do mnie reportaż z wyprawy szkockiej pisze Krzysiek Papierkowski, a sądząc jak skrupulatnie notował wszelkie dane i wodził palcem (i nosem) po mapie, będzie to sprawozdanie dokładne i chronologiczne. Dlatego ja postanowiłem zdać wam relację opartą raczej na wrażeniach, emocjach i z punktu widzenia poganiacza niewolników. Zresztą, bardzo poluzowałem w tym roku wędzidło, grupa miała wiele wolnego, organizowali wyprawy fakultatywne, a i poranne wstawania ograniczyłem tylko do długich tras.
Planowanie jak po grudzie
Logistycznie była to najtrudniejsza z wypraw. Chciałem załatwić wszystko jeszcze jesienią, gdy na horyzoncie pojawiło się straszne słowo „kryzys”. Nagle złotówka zaczęła tracić na wartości, w ciągu trzech miesięcy straciła 30%. A ja dreptałem w miejscu, bo kierowca z „Orbisu” wciąż odkładał podpisanie umowy – bez tego nie mogłem wyznaczyć terminu wyprawy ani zacząć poszukiwań hoteli. Wreszcie się zdecydował, tzn. zrezygnował z wyjazdu, fujara jedna. Trzeba było szukać dalej – bardzo chciał z nami jechać Darek, kierowca pierwszej wyprawy, ale jeszcze nie wiedział, kiedy kupi autokar turystyczny. Pozostała firma z Nidzicy, obsługująca festiwal. I to był – jak się potem okazało – najsłabszy punkt wyprawy.
Potem zarezerwowałem prom (plan polegał na tym, by płynąć bezpośrednio do Szkocji, a w tym czasie kierowcy mieli odpoczynek), a z powrotem przeprawić się pod kanałem La Manche. Po zarezerwowaniu przepraw zaczęły się prawdziwe schody – zakwaterowanie. Był już luty, trzeba było się spieszyć z wyceną wycieczki. A ja miałem na głowie unijne plany rozbudowy firmy i przygotowania do festiwalu, Rycho siedział już po uszy w papierach rozliczeniowych projektu.
Poprosiłem Bogusia i Marka o pomoc, by rozejrzeli się za hotelami. Po paru tygodniach okazało się, że plan objazdowy się nie uda. Szkocja ma pełno małych pensjonatów, miejsc B&B, ale nasza grupa liczyć miała 38 osób, więc trwały poszukiwania hoteli. A te są piekielnie drogie. A nie chcieliśmy mieć kiepskich kwater jak we Francji. Wreszcie udało się – na początek apartamenty w Edynburgu – daleko od centrum, ale za to nad samym morzem.
Marek załatwił południe Anglii, hotel w Swindon, który miał być bazą wypadową do tamtejszych atrakcji.
Pozostała baza wypadowa na terenie Szkocji. To był największy problem. Blisko tydzień serfowania w sieci nic mi nie dał. Mniej więcej wiedziałem, że musi być to miejsce na północ od Glasgow, w Trossachs, aby wszystkie szkockie atrakcje były w zasięgu jednodniowego wypadu. Zaczęło się robić gorąco.

Postanowiłem myśleć jak Szkot – potrzebuję ciszy i spokojnego wypoczynku w górach, z wędką… i wtedy przyszło olśnienie. Kilka adresów w sieci, taki sam mejl pod wybrane adresy i już następnego dnia miałem zgodę – domki na Loch Tay, w samym centrum Highland. Rzut na taśmę – rezerwowałem w tym terminie ostatnie miejsca.
Reszta była już drobnostką.
Start
Bardziej pechowego startu nie mogłem sobie wyśnić w najgorszym koszmarze. Wszystko przygotowane na odjazd o 14, ludzie się zjechali o czasie, popijają u mnie w ogrodzie moje słynne „płonące” wino, bagaże stoją na ulicy, a autokaru nie ma! Okazuje się, że stoją na skrzyżowaniu w mieście. Powód nieznany. Rysiek, który musiał w ostatniej chwili zrezygnować z wyjazdu podrzuca mnie do nich. Szlag mnie trafia, serce boli – wszystko opłacone, za 24 godziny mamy być na promie w Amsterdamie.
Okazuje się, że to przewód paliwowy. Trwa naprawa, a ja uspokajam telefonicznie wszystkich uczestników czekających w Warszawie, Łodzi i w Hanowerze. Ostatecznie ruszamy z 3 godzinnym opóźnieniem. Robi się krytycznie z czasem. W dodatku wpadamy na rutynową kontrolę transportu przed Warszawą, a nasi gamoniowaci kierowcy zapomnieli podmienić tarczę tacho. Policjanci sprawdzają więc wszystko i wyłapują kilka innych niedociągnięć. Mandat jest słony, a my tracimy kolejną godzinę.
Teraz jest naprawdę cienko. Ruszamy, wszystkich uczestników ładujemy do autokaru błyskawicznie, bagaże na kupę i gnamy. Grupa bawi się w najlepsze, a ja co chwilę zerkam na zegarek. Na szczęście wszyscy są zdyscyplinowani, do minimum ograniczamy niezbędne postoje przy autostradzie. A ja i tak nie mogę spać, bo wystarczy korek, kolejna kontrola i leżymy. Jak to dobrze, że zaplanowałem 4 godziny luzu, licząc, że może uda się zobaczyć kawałek Amsterdamu, a przynajmniej jakiś coffie shop!
Do
Amsterdamu docieramy w ostatniej chwili, odprawa i jesteśmy na promie „King of Scandinavia”, przez okna patrzę jeszcze, czy nasz pechowy autokar także wjeżdża na pokład. Dopiero wtedy zaczynamy wyprawę, a ze mnie schodzi powietrze.
Prom
Podróż przez Morze Północne to dodatkowa atrakcja. 500 mil po bezkresie na luksusowym promie. Pokłady pełne, grają zespoły rockowe, w barach tłoczno. Cała wycieczka idzie oglądać zachód słońca i imprezować na górnym pokładzie. Beze mnie – ja odsypiam noc pełną stresu.

Rankiem dobijamy do
Newcastle. Odprawa mija szybko i sprawnie, a my zaczynamy pierwszy dzień zwiedzania Albionu.
Northumbria
To kraina rozdzielająca Szkocję od Anglii. Zawsze była kością niezgody, a w związku z tym pełno na niej śladów fortyfikacji. Najpierw Piktowie przeszkadzali Rzymianom i powstał Mur Hadriana, potem Sasi bronili się przed góralami, po nich Normanowie fortyfikowali wybrzeże przed wikingami. I teraz na skalistym wybrzeżu stoi tyle wspaniałych zamków, że nie sposób przejechać tej krainy bez zobaczenia przynajmniej kilku z nich.
Pierwszy w kolejce jest
Alnwick. Ładne miasteczko, sporo kamienic georgiańskich, a jego centrum potężny zamek otoczony ogrodem. Należy do największych posiadaczy ziemskich w okolicy – Percych, książąt Northumberland. W środku wystrój z epoki, zbiory malarstwa, ale my nie mamy czasu na podziwianie tego – okrążamy potężną bryłę warowni, fotografujemy się i jeszcze rozchodzimy na krótko po mieście. Ja schodzę na kamienny most, którego pilnuje tudzież kamienny lew – godło Percych. Odwiedzam też jeden z największych antykwariatów w Anglii, Barter Books.

Zamek
Warkworth, kilka mil w stronę morza, także należy do Percych. Dzisiaj to niezwykle malownicza ruina, z potężnym donżonem w kształcie krzyża. W lochach tego zamku kręcono sceny do filmu Elżbieta, królowa Anglii.
Następny przystanek tego dnia to potężne zamczysko
Bamburgh, królujące nad morskim wybrzeżem z bazaltowego urwiska. Zamek był stolicą Northumbrii, pierwsze fortyfikacje w tym miejscu postawili jeszcze Celtowie. Przechowywano w nim relikwie, tu znalazł też schronienie słynny kaznodzieja z Iony, św. Aidan. Nawiasem mówiąc to właśnie na tym kawałku wybrzeża Anglii wylądowali w VI wieku pierwsi misjonarze, nawracający miejscową ludność na celtyckie chrześcijaństwo. Olbrzymia budowla Bamburgh, a pod nią trawiaste wydmy i morze w odpływie skłania nas do spaceru ku plaży. W oddali widać wyspy, w tym Lindisfarne z okazałą bryłą zamku na szczycie.

To koniec atrakcji na dziś, prosto spod zamku jedziemy do Szkocji, około 19 docieramy nad Loch Tay, przepiękne górskie jezioro (ok. 20 km długości), położone pod jednym z najwyższych szczytów szkockich – Ben Lawers. Na Lawersa za kilka dni wdrapie się kilka osób z grupy i ja, który po górach uwielbiam łazikować, strasznie im tego zazdroszczę – sam w tym czasie będę z pozostałymi uczestnikami na Highland Games.
Szkockie zamczyska i opactwa
Strome góry, system klanowy, ciągłe wojny, napady Wikingów (którzy z pobliskich Orkadów i Szetlandów uczynili dogodną do wypadów bazę) i bunty przeciwko Anglikom, spowodowały, że Szkocja jest wręcz usiana zamczyskami. Zwykle są to niewielkie budowle, na potrzeby klanu – jeśli nie zostały zburzone w czasie walk, to dzisiaj mają muzea i centra turystyczne. Wiele wciąż znajduje się w rękach prywatnych. Ich położenie jest zupełnie inne niż katarskich zamków w Pirenejach, których tyle obejrzeliśmy rok wcześniej. Nie stawiano ich na szczytach wzniesień, a w dolinach, gdzie broniły przepraw rzecznych i szlaków. Sporo wyrosło na wybrzeżach, w obronie przed wikingami. Zresztą, klany często trudniły się piractwem i zbójectwem.
Widzieliśmy wiele zamków szkockich, ze spokojem mogę powiedzieć, że poznaliśmy najważniejsze.
Zamek Edynburski to klejnot w koronie – tu przechowuje się regalia królewskie, góruje nad miastem na potężnej skale, widok stąd na cztery strony świata doskonały, a armaty miały pod swoim zasięgiem połowę Firth of Forth. Zamek jest też centrum (wraz z Princess Street) festiwalu edynburskiego, największej imprezy kulturalnej świata, która rozpoczęła się właśnie wraz z naszym przyjazdem do tego miasta (nie żeby na naszą cześć!).

Mniejszy, ale nie mniej imponujący jest zamek w
Stirling. To także centrum turystyczne. Pod zamkiem pomniki Rob Roya i króla Bruce’a, w odległości paru kilometrów monument Williama Wallace’a.


Innym słynnym zamczyskiem jest – bodaj najczęściej używany jako plener filmowy -
Urquhart nad Loch Ness. Malownicze ruiny leżą przy samej drodze, ale rozpościera się z nich wspaniały widok na jezioro.
Eilean Donan to z kolei zamczysko uwiecznione w Nieśmiertelnym – kapitalnie położone na skalnej wysepce w morskiej zatoce – strzegło ziem wielu klanów przed napaściami wikingów.

Jak już jesteśmy przy filmach, to wiele radości sprawiła nam wizyta w zamku
Doune, gdzie kręcono słynne ujęcia z francuską załogą w Monty Python i Święty Graal. Wewnątrz można wypożyczyć kokosy do jazdy konnej, obejrzeć rekwizyty z filmu, a także wypić piwo „Holy Grail”.

Największe chyba wrażenie zrobił na mnie zamek
Dunnottar, położony na skalnej ostrodze na morskim klifie, pomiędzy Dundee a Aberdeen. Tu przechowywano przez jakiś czasy szkockie regalia, które za wszelką cenę próbowali zdobyć przeciwnicy niezależności Szkocji. Nieliczna załoga zdołała się bronić przez wiele miesięcy, ale patrząc na położenie zamku wcale się temu nie dziwię. Więcej, ja bym w ogóle odstąpił i dał sobie spokój ze zdobywaniem tego zamku.

A były jeszcze
Crichton,
Huntingtower,
Craigmillar i
Linlithgow Palace. Pierwszy to zamek na głębokiej prowincji, drogi tak wąskie, że musieliśmy stanąć w odległości paru kilometrów. Akurat spacer bardzo dobrze nam zrobił – parowy, piękne łąki – do zamku szło się wiejską drogą. Pomimo niedzieli piękna ruina była otwarta.

Drugi z kolei zameczek, świetnie zachowany, to typowa rezydencja drobnej szlachty – aż by się chciało zrobić w nim konwentową biesiadę. Craigmillar to zamek, z którego widać królewską siedzibę w Edynburgu. Nielicha forteca, mnóstwo zakamarków, wszyscy rozbiegliśmy się po licznych komnatach. Na dziedzińcu stary cis, a przy bramie trwał pokaz tresury sokołów.

Linlithgow Palace to rezydencja wielu władców Anglii, ich pobyt uświetniają pamiątkowe tablice na murze. Imponująca budowla, obok mały kościół, w czasie naszego pobytu trwają przygotowania do ślubu – wszyscy faceci w spódnicach. Bardzo eleganccy.

Pogranicze Anglii i Szkocji, jako się już rzekło, było terenem ciągłych starć pomiędzy tymi dwoma narodami. Oprócz różnic kulturowych istniały jeszcze te w sferze religii. Celtyckie chrześcijaństwo dało Anglii mnóstwo wspaniałych opactw, które pod katolickimi rządami rozkwitły. Ich bogactwo biło w oczy i w trakcie licznych religijnych ruchawek stawały się te opactwa celem ataków protestantów. Dzisiaj Anglia, a także Szkocja pełna jest śladów po imponujących katedrach, kościołach i opactwach. Stawiano je przez wiele lat, zburzono w jedną noc. Dzisiaj są świadectwem zaradności budowniczych i głupoty burzycieli. Wielkie wrażenie zrobiło na nas opactwo Melrose, ale i katedra w St.Andrews (obok jeszcze ruiny zamku) niczego sobie. Samo miasteczko St. Andrews jest mekką golfistów z całego świata, to tutaj znajdują się dwa słynne 18-dołkowe pola i wiele mniejszych placów do gry.
Destylarnie whisky
To był jeden z ważnych punktów programu, chociaż – gdy zabrakło na wyprawie Rycha – entuzjazm do oglądania mosiężnych kadzi wyraźnie zmalał. Odwiedziliśmy dwie wielkie wytwórnie:
Dewars i
The Famous Grouse.

Pierwsza, położona w Aberfeldy, pokazała nam, czym jest przemysł monopolowy w Szkocji. Whisky, niczym wino we Francji, służy do delektowania, wącha się ją, próbuje językiem. Nie pije szklankami. I nie dolewa się wody, coli czy innych świństw. Co – o dziwo – doceniły nasze panie, pijąc czystą whisky i mocno ją sobie chwaląc.

Cietrzew ma siedzibę w Crief. To najstarsza destylarnia w Szkocji, jej symbolem jest piękny ptak, jego monument stoi przed wytwórnią. Nie brakowało w tej destylarni elementów humorystycznych – napisów w stylu: Zachowaj ciszę, whisky śpi, zabawnych koszulek czy pomnika kotki, która w magazynach jęczmienia złowiła ok. 30 tysięcy myszy (ciekawe, jak to policzono). I znalazła miejsce w księdze Guinnessa.
Obkupiliśmy się w każdym bądź razie w aqua vitae ponad miarę.
Highland
Tym, co nas do Szkocji przygnało, poza whisky, ciekawą historią i malowniczymi zamkami, były góry. Nie ma słów, które mogłyby oddać ich piękno, żadna klisza nie pokaże ich kolorów, zapachu.

Nie są wysokie, najwyższy
Ben Nevis jest odrobinę wyższy od Turbacza. Ale sterczą prosto z morza, przez co wydają się niebotyczne. W dodatku są urwiste, skaliste i stanowią prawdziwe wyzwanie dla alpinistów. Z powodu wszechobecnej wilgoci – Szkocja jest z trzech stron otoczona przez morze – wszystko się wspaniale zieleni, trawniki są cudowne, widziałem w ogrodach nawet palmy. Zbocza porastają bujne lasy, wierzchołki to najczęściej połoniny pokryte paprociami i wrzosami. Jesienią musi to wszystko wyglądać po prostu jak z bajki.

Do tego dochodzą mgły, silne parowanie i liczne strumienie – góry strząsają z siebie wilgoć licznymi wodospadami. Pełno jest też zwierzyny, nawet przy ruchliwej drodze widzieliśmy stado kilkudziesięciu saren i jeleni.

A najpiękniejsze są górskie krowy – symbol Szkocji – włochate bydło z zakrzywionymi, potężnymi rogami.
Highland Games
Anglicy po podbiciu Szkotów – a zrobili to w sposób bardzo dwojaki: pacyfikując wsie i klany, arystokratycznym rodom przyznając dobra w Anglii, a na ich miejsce wprowadzając Anglików, wszystko w myśl słynnej zasady dziel i rządź – zabraniali dumnym góralom noszenia broni i ćwiczeń wojskowych. Górale znaleźli więc sposób na ominięcie zakazu, organizując Highland Games. W ich trakcie odbywa się kilkanaście konkurencji, jak tańce (piekielnie trudne, przy tak wysokich podskokach wyleciałyby mi wszystkie podroby), konkursy dudziarzy (wspaniałe brzmienie i melodie) i zawody siłowe. Te ostatnie przyciągają siłaczy – trzeba rzucać wielkim głazem, żelastwem i olbrzymim pniakiem.Ta ostatnia konkurencja jest bardzo widowiskowa.

Mieliśmy okazję uczestniczyć w Highland Games w Killin. Wstęp był dość słony (kwota szła na nagrody pieniężne w poszczególnych dyscyplinach), ale opłaciło się. Obserwowaliśmy paradę orkiestr, popisy dud i kobz, podjedliśmy hagisa (czyli po polsku, kaszanki) i wędzonej na miejscu ryby, obkupiliśmy się w tartany i srebrne rękodzieło. No i napatrzyliśmy się na siłaczy.

Jakie było nasze zdumienie, gdy wśród wciąganych na maszty flag znalazła się biało-czerwona! Okazało się, że grupka strongmenów, m.in. z ekipy Pudzianowskiego, dorabia sobie w wakacje w Szkocji na góralskich zawodach. Jedną z konkurencji wygrał Wenta. Ubrani w spódniczki, ale w futbolowych getrach i bluzach dresowych, nie mieli sobie równych wśród amatorów. Wygrana wynosiła 2000 funtów, czyli kawał grosza. A że zawody w Highland co trzy dni, to można rzecz zrozumieć. Szkoda tylko tych prawdziwych górali.
Marketing
Szkoci oszczędni są i basta. Podobno Szkocję założyli emigranci z Krakowa, wyrzuceni spod Wawelu za rozrzutność. Ale nie da się ukryć, że ze swoich gór i legend potrafią wycisnąć od turystów, co się da. Każda miejscowość ma jakieś legendy, coś do zaoferowania. A Loch Ness to już kompletny szczyt sukcesu marketingowego. Samo jezioro ma praktycznie niedostępne brzegi, tam gdzie jest dostęp, natychmiast rozlokowało się jakieś miasteczko czy wioska. Potwór z Loch Ness to jedna z najbardziej znanych w świecie bujd, słynne centrum potwora to plastykowy plezjozaur w ogródku, wszędzie mnóstwo tandetnych zabawek. Loch Ness to jedyny zawód na tej wycieczce – naprawdę spodziewałem się więcej.
A przecież Szkocja ma wiele autentycznych klimatów i legend, które można zaoferować turyście.
Wyspa Skye
Jedną z nich jest dzika, smagana deszczem i wiatrami, wyspa Skye, siedziba klanu MacLeod. Ma dwa górskie łańcuchy, niezwykle dzikie, czarne wzgórza Cuillin (kto wie, czy nie najbardziej dziewicze tereny w Europie) i Quiraing. Te drugie wybraliśmy sobie za cel wycieczki pieszej, jako że słyną ze skalnych ostańców. Deszcze, zimy i silne wiatry (w kieleckiem to ledwie dmucha, piździ na Skye)) wyrzeźbiły w tych górach wiele niezwykłych formacji skalnych. My wybraliśmy się pod jedną z nich – skałę Old Man of Storr.

Najpierw za głównym miasteczkiem na wyspie – Portree – wyjechaliśmy pod górę normalną drogą, by za pierwszym grzbietem górskim wjechać w takie pustkowia, że nam szczęki opadły. Droga nagle zmieniła się w asfaltową ścieżkę, kluczącą pomiędzy skałami, jeziorkami i pagórkami. Gdzieniegdzie pojedyncze domostwa. A my autokarem. Na szczęście Szkoci co 20 metrów poumieszczali takie wysepki, by samochody mogły się minąć. Tak dojechaliśmy pod górę Storr, która wyrasta na 900 metrów prosto z morza.

Weszliśmy na ścieżkę, wiodącą stromo pod górę przez piękny las świerkowy, a potem nagle wyszliśmy na połoninę. I tu co poniektórzy zwątpili, bo okazało się, że to dopiero początek wspinaczki. Wiatr jest tak silny, że pomimo słońca wszyscy nakładają kurtki. Pod górę pną się najwytrwalsi. Ścieżka idzie po kamieniach wąskim trawersem wzdłuż skalnej ściany. Widoki zapierają dech. A celem jest skalna iglica Starego Człowieka, mająca 49 metrów wysokości.
Po dotarciu do celu jesteśmy mokrzy i zmęczeni, ale naprawdę szczęśliwi. Warto było.

Zatrzymujemy się na posiłek w
Portree, małym i malowniczym miasteczku wpasowanym w zatoczkę i górujący nad nią klifowy płaskowyż. Robimy też zakupy, podpatrujemy tubylców.
GlenCoe
Loch to jezioro, glen to dolina, a
Glen Coe to jedna z najurokliwszych dolin, jakie w życiu widziałem. Jedzie się jej środkiem dobre 30 kilometrów, na boki odchodzą dzikie kaniony, pustkowia aż po horyzont, a miejscami wyrastają takie szczyty, że mowę odbiera. Charles Dickens zakochał się w tym miejscu i nazwał je cmentarzyskiem gigantów. Nic dodać, nic ująć.

Miejsce to było siedzibą klanu MacDonaldów, których zdradziecko wymordowali w 1692 roku angielscy żołnierze. Wdrapujemy się na niewielką skałkę naprzeciwko trzech siostrzanych szczytów Glencoe i podziwiamy widoki. Jak na zamówienie rozkłada się nad naszymi głowami tęcza. Uff…
Portsmouth, Royal Navy, Bath i megalityczne budowle
Być w Anglii, mieć na pokładzie komandora Marynarki Wojennej i nie odwiedzić jednego z portów Royal Navy to grzech. Padło na Portsmouth i z jej dokami i okrętami muzeami. Anglicy mocno sobie cenią te zabytki, zwiedzających mnóstwo, ceny też wysokie – 11 funtów za obiekt. Nasz wybór padł oczywiście na okręt admirała Horacego Nelsona HMS Victory. Krążymy po pokładach wielkiej galery, przyglądamy w jakiej ciasnocie przyszło żyć 800 ludziom, oglądamy miejsce śmierci admirała.
Obok
HMS Victory stoi w dokach HMS Warrior, ostatni pancernik dysponujący zarówno żaglami jak i silnikami parowymi. Wielkie muzeum pokazuje dokonania Royal Navy – doki zresztą są do dziś wykorzystywane przez czynną marynarkę – widzimy przycumowany helikopterowiec.
Portsmouth to tylko jeden z punktów wartych zobaczenia na południu Anglii. Zatrzymujemy się w cudownym georgiańskim miasteczku
Bath, które wzięło nazwę od starożytnych łaźni rzymskich, które do dzisiaj można podziwiać. Staróweczka po prostu urocza, piękne parki, no i słynny most na rzece z budynkami. Dwoje wycieczkowiczów – Elwira i Iwona wybrały się na fakultatywną wycieczkę do Oxfordu, chcąc zobaczyć słynne kolegia uniwersyteckie. Wróciły zachwycone.

A miłośnicy kamulców mogli obejrzeć słynne i zdecydowanie przereklamowane
Stonehenge. Zdecydowanie korzystniej wygląda megalityczny krąg w pobliskim Averbury, gdzie kamienie sterczą z ogródków wokół niewielkiej osady. Tuż pod
Averbury znajduję się też megalityczny kopiec, którego przeznaczenia, pomimo wieloletnich badań, do dzisiaj nie ustalono.
Kwatery
Po zeszłorocznym pobycie we Francji, gdzie spaliśmy w średniej klasy hotelach spod znaku różnych sieci hotelarskich, a nazwanych przez naszych globtroterów „szuflandiami” postanowiłem większą uwagę zwrócić na kwaterunek. I chyba się udało. Domki na Loch Tay posiadały wszelkie luksusy, było też gdzie posiedzieć i pobiesiadować. Wszyscy byli zadowoleni. W Edynburgu spaliśmy w 6-osobowych apartamentach z widokiem na morze. Jedynym problemem, ale wszyscy dali sobie jakoś radę, był fakt, że jedna sypialnia miała piętrowe łóżka. Za to salon i kuchnia rekompensowały tę wadę. Z kolei hotel w Swindon reprezentował styl staro angielski, wytworny i dyskretny. A śniadania wręcz zabójcze. O pensjonatach tranzytowych w Niemczech – spaliśmy w dwóch, oddalonych trochę od siebie – można powiedzieć to samo: luksus, przestrzeń, kapitalne jedzenie. A to, czego nie zjedliśmy, dostaliśmy jako suchy prowiant. Więc tym razem wszystko było na szóstkę.
Pogoda
Byliśmy przygotowani na wszystko, czym mogła nas zaskoczyć nieprzewidywalna ponoć prognoza w Szkocji, a czym straszyły nas wszystkie bez wyjątku przewodniki. Deszcz, mgła, maksymalnie 18 stopni latem, wilgoć, muszki, nagłe zmiany pogody, po kilka razy dziennie, na szczytach gór nawet zamiecie śnieżne. No i byliśmy gotowi.

Niepotrzebnie. Czary sprawiły (czyje – nie powiem), że pogodę mieliśmy niezwykłą. Ciepło, nawet dwadzieścia kilka stopni, słoneczną. Padało w nocy lub w czasie jazdy autokarem, po dojechaniu do celu, zza chmur wyglądało słońce. Krzysiek Papierkowski żartował sobie, że po naszym wyjeździe pogoda w Szkocji zostanie rozregulowana na stulecie.
Znakomicie sprawdzały się prognozy BBC, praktycznie w 99% - można było dzięki nim organizować kolejne wyprawy.
Gamonie
Jedynym elementem wycieczki, który spędzał mi i uczestnikom sen z powiek, i nie pozwalał nawet na chwilę zasnąć w autokarze podczas długich przejazdów, byli Wiesio i Kazio,nasi wynajęci kierowcy. Dobre chłopaki, ale o orientacji w terenie chomika. Mieli GPS, mapy, na drodze wyrysowane numery dróg, na każdym słupie na rondzie każdy zjazd oznakowany kierunkiem i numerem drogi. A i tak potrafili na 50% rond pojechać w złym kierunku. Wystarczyło, że się odwracałem, by z kimś porozmawiać, a już jechaliśmy w złą stronę. Potrafili zgubić się wszędzie. Dochodziło do tego, że rozmawiając w głębi autobusu, słyszałem: Wojtek, idź na przód, rondo się zbliża. Pewnego razu w Portsmouth, a nocowaliśmy wtedy w
Swindon, po powrocie zapytałem, czy ustawili już gpsa na hotel. Tak, usłyszałem. Ale urządzenie wskazywało dziwnie długą trasę – okazało się, że nastawili nie Swindon, a Bristol – 80 km na południe. No i wciąż zdarzały się drobne usterki – ciśnienie pod fotelem, brudny filtr paliwa, lusterko, kineskopy w telewizorach, wreszcie w przedostatni dzień siadła klima. Ale dojechaliśmy na miejsce.
Wybór dobrego autokaru i zawodowców musi być priorytetem w następnej wyprawie. A będą to bezdroża Rumunii, góry w Bułgarii i Grecja kontynentalna. Termin – połowa sierpnia 2010 roku.
Polacy
Wiadomo, że rodaków można spotkać wszędzie. Są w maleńkim Portree (kupujemy nawet z dużym rabatem fish and chips u rodaka), są we wsiach, są w Edynburgu. Wszyscy skrzętnie pracują, wszyscy młodzi. Mnóstwo witryn po polsku, bardzo dużo polskich pubów. Ale jakoś do nich nie zaglądamy. Spotykamy też Czechów i Litwinów, miłe wymiany zdań, ogólna sympatia.
Ogólne wrażenia
Bardzo pozytywne. Dostaliśmy dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. Piękną przyrodę, fantastyczne zamki i historię, zieleń, świetne destylarnie, doskonały klimat. Bonusem była naprawdę dobra pogoda. Minusem nasz transport – ale nie można mieć wszystkiego.

Czułem się świetnie w tamtejszym klimacie. W rozmowach potwierdzali to też pozostali uczestnicy. Żadnych skoków ciśnienia, a tym samym bólu głowy. Temperatury bardzo przyjazne, ok. 18 stopni, z tym że w nocy było 12 stopni. Deszczyk, a raczej mżawka w ogóle nam nie przeszkadzał, sądzę nawet, że trafiliśmy z pogodą doskonale.
Ludzie niezwykle przyjaźni, ciekawi świata. Szkoci uśmiechają się do ciebie, jeśli na nich spojrzysz. To chyba jakiś starodawny obyczaj pokazujący, że nie masz wrogich zamiarów, bo wyraźnie zakorzeniony głęboko niczym odruch – na kogo nie spojrzysz, ten natychmiast szczerzy do ciebie kły. Zacny zwyczaj. I powiem wam jeszcze, że znakomicie się wysypiałem w tej Szkocji – kilka godzin na sen co noc, a ja budziłem się rześki.
Dobry kraj do zamieszkania.
Wojtek Sedeńko
Zostaw komentarz