Wyprawa krymska, 2006

Początki

Pierwszą wyprawą Solaris Travel miał być wyjazd do Glasgow na światową konwencję. Zabrakło jednak chętnych, by przedsięwzięcie było w zasięgu finansowym, więc eskapada kijowska była pierwszą taką wycieczką. Jestem świadom swoich umiejętności organizacyjnych, ale w czasie takich wypraw zawsze jest kilka niewiadomych, które mogą zaważyć na sukcesie lub porażce. Więc noc poprzedzającą wyprawę miałem raczej nieprzespaną.
Wiele zależy też od samych uczestników, czy podporządkują się mojemu reżimowi (a ja lubię ludzi „przegonić turystycznie”, o czym może dużo powiedzieć moja rodzina) i czy wytrzymają trudy. Powiem od razu, ekipa trafiła się taka, że lepszej nie znajdziesz. Zdyscyplinowani, balowali do późnych godzin, a wstawali nawet o 5, by dojechać na czas i realizować przygotowany program. Później cięli komara w busiku, aż było miło posłuchać. Wiele zależy też od kierowcy – wynajęty busik należał do firmy transportowej Darka Lepczaka, sołtysa z Orżyn pod Szczytnem – okazał się profesjonalistą, świetnie przygotowanym do wyprawy, dobrze wtopił się w towarzystwo, więc droga – a jazda po ukraińskich stepach jest naprawdę męcząca – mijała nam w miłej atmosferze.
Pojechało 8 osób, oprócz mnie szef Supernowej Mirek Kowalski, redaktorka z czeskiej Pragi Jolana Cermakova, filary Gdańskiego Klubu Fantastyki – Ania i Krzysiek Papierkowscy, wykładowca informatyki Marcin Lückner i dusza towarzystwa Lidka Kozieradzka z mężem Piotrem, wielkim fanem fantastyki.

Granica

Wyjazd nastąpił po 23 z Warszawy, podjazd pod granicę polsko-ukraińską skoro świt w dniu rozpoczęcia konwentu. Granica naładowana „mrówkami”, którzy przemycają papierosy, alkohol i paliwo – wyraźnie tańsze po wschodniej stronie. Przyglądamy się wolnej amerykance, wpychaniu się na chama w kolejkę, przez CB słyszymy bluzgi i groźby, rzucane przez kierowców. Stoimy 6 godzin, jesteśmy jedyną ekipą przejeżdżającą tę granicę z innym niż przemyt zamiarem. Co wzbudza zdziwienie ukraińskich pograniczników.
Z miejsca wpadamy w cywilizację „karteczek”, które i tak lądują potem w śmietniku. Najpierw karteczka na pierwszym szlabanie i karteczki do wypełnienia z deklaracją celu, długości pobytu itd. Potem sprawdzanie paszportów i każą nam stanąć na białej linii. Stoimy pół godziny, nikt się nami nie interesuje. Wreszcie idę zapytać, czemu stoimy.    Pogranicznik wzrusza ramionami i żąda karteczki. Jakiej karteczki, cholera?! Okazuje się, że tej spod szlabanu. Szukamy jej gorączkowo. JEST! Pogranicznik wzrusza ramionami jeszcze raz – świetnie mu to wychodzi – brak pieczęci. Wracam po pieczęć do celników, dostaję, oddaję karteczkę pogranicznikowi, on ją wyrzuca do śmieci, a my… jesteśmy na terenie Ukrainy.
Czeka nas ponad 500 km płaskich terenów po Wołyniu, potem Kowel, granicą czarnobylskiej zony i Kijów. Po kilku kilometrach przekonujemy, że drogi na Ukrainie nie zmieniły się od czasu mojego ostatniego pobytu. Dziury na dziurach. Dopóki asfalt jest położony na poniemieckim betonie z czasów wojny, można jechać, ale potem – horror. Rozwalamy koło na jednej z dziur, felga wygięta w pałąk. Tu sprawdza się fachowość Darka, wymienia koło i jedziemy dalej (potem naprawiamy koło w Kijowie).

Kijów

Droga jest koszmarna, z rzadka jakieś sioło, bieda aż piszczy, bagna, rachityczne laski i step. Czujemy się jak na Dzikim Zachodzie. A potem, zupełnie nagle, wjeżdżamy do olbrzymiego Kijowa i znowu czujemy, że jesteśmy w Europie.
Dojeżdżamy w godzinach szczytu, więc tempo maleje – jedziemy głównym prospektem Szewczenki – ale na miejsce konwentu, prawie w centrum Kijowa, dojeżdżamy na czas. Ja wyskakuję w korku ulicznym, dochodzę na recepcję, witam się z kilkoma ukraińskimi przyjaciółmi, i zanim nasi podjeżdżają pod hotel mam już wszystkie materiały konwentowe, opłacone akredytacje itd. Widzę po minach wycieczkowiczów, że nie oczekiwali takiej szybkości. Cóż, to jest efekt corocznych wyjazdów na Ukrainę – jestem obsłużony szybko, poza kolejnością, profesjonalnie.
Hotel Sport prezentuje się całkiem okazale, jest dokładnie po drugiej stronie ulicy od konwentu, więc lepiej być nie może. Pozostali Polacy – jest Wojtek Orliński i Piotrek Staniewski – mają znacznie dalej. Idziemy do najbliższej knajpy, jest zimno, my zmęczeni, więc zwiedzanie zostawiamy sobie na później. Knajpa przyjemna, wszyscy zamawiają „barszcz”, który ze znanym w Polsce barszczem ukraińskim ma wspólną tylko nazwę. Smakujemy też sporo dobrego piwa – tutaj Ukraina nie odstaje od nas. Ceny za to tak, potem okazuje się jednak, że trafiliśmy na wyjątkowo drogi lokal. Ale obsługa jest bardzo miła, gdy kelnerka słyszy, że rezygnuję z blinów na rzecz dwóch następnych kufli, perliście się śmieje i mówi, że ja to chyba swojak jestem. Pod tym względem na pewno. Dzień kończymy wieczorkiem integracyjnym w moim pokoju.

Drugi dzień, a pierwszy zwiedzania. Trasa wyznaczona, znana mi już, więc prowadzę jak po sznurku. Szkoda że pogoda kiepskawa, mży, chłodnawo. Trudno. Będzie lepiej. Metrem jedziemy na stare miasto, podjeżdżamy kolejką pod Sofię Kijowską i Sobór Świętego Michała o złotych kopułach. Robią wrażenie. Marcin i Piotr latają jakby ktoś im na ogon nadepnął – szukają odpowiednich ujęć. Ten obrazek będzie się stale powtarzał – wycieczka prze do przodu, a trzech szalonych fotografów lata naokoło obiektów w poszukiwaniu najlepszego ujęcia. Takie tam Naszionale Dżografiki.
Po Sofii Kijowskiej prowadzę w Andrijiwski Ujezd, przepiękną uliczkę schodzącą do Dniepru, przy niej mieszkał Michał Bułhakow. Tu dzisiaj znajduje się jego muzeum. Potem wracamy metrem na historyczny Majdan, gdzie Ukraińcy ostatecznie zrzucili rosyjską niewolę. Fotografujemy, spacerujemy, a potem idziemy do ukraińskiego lokalu samoobsługowego, gdzie regionalnego żarcia wprost w bród.

Wracamy na konwent, ja biorę się za organizację Dnia Polskiego. Chcieliśmy to zrobić w pokoju hotelowym, ale chętnych jest z każdą godziną coraz więcej. Witalij Kwitka proponuje namiot z barem tylko do naszej dyspozycji – ale jest zimno. Uderzam wyżej, do głównych organizatorów – Borysa Sidiuka i Miszy Litwiniuka. Dostajemy – już po godzinach zamknięcia Euroconu – główną aulę. Rezolutnie umieszczam na drzwiach naszego pokoju informację i… po 20 wieczorem na naszej imprezie pojawiają się organizatorzy, wydawcy, pisarze, goście z Rosji (jest nasza Masza Galina i Arkadij Sztypel), z Niemiec (Thomas Mielke z Astrid Ann, Erik Simon), z Czech. Jedni przynoszą alkohole, drudzy prowiant i impreza przeciąga się do późnych godzin. To jedyna taka impreza na całym Euroconie, następnego dnia krążą już o niej legendy. Jest miło, bardzo międzynarodowo.
Poznaję sporo nowych ludzi. Namawiam do przyjazdu do Nidzicy.

Rano muszę odpuścić zwiedzanie, pałeczkę przewodnika przejmuje Marcin. Oglądają Ławrę Peczerską, bulwar nad Dniestrem, stadion Dynama Kijów. Ja w południe mam spotkanie z Sieriożą Diaczenko. Robi on karierę na Ukrainie. Czołowa tutejsza gwiazda pop – Rusłana (poznaję ją kilka godzin później, po przedstawieniu) – zwyciężczyni konkursu Eurowizji dwa lata temu, tworzy do powieści Diaczenków „Dzika energia” rock operę. Diaczenkowie piszą libretto, Rusłana muzykę i choreografię. Show ma być pokazywany na całym świecie, w Polsce jesienią, więc my umawiamy się na wydanie książki.
To nasz ostatni dzień w Kijowie, więc zwiedzamy sale Euroconu – połączone są z Targami Książki. Z Polski tylko mała ekspozycja książek „Solaris”. Rosyjskie książki wydane wspaniale, elegancko, same twarde oprawy, tanio (ca 5 dolarów za książkę). Tylko pozazdrościć. Zdobywamy autografy dziadka Harrisona – autor Planety śmierci jest już w bardzo podeszłym wieku, ledwo się porusza.
Idę na spotkanie z Sapkowskim, który jest tu gwiazdą numer jeden, otacza go uwielbienie, jakie sądziłem, że jest dane tylko gwiazdom rocka. Na spotkaniu (a miał ich Andrzej kilkanaście, wielu odmawiał, np. głównej telewizji ukraińskiej) jakieś 300 osób, sala nabita po brzegi. Andrzej bez moderatora, świetnie mówi po rosyjsku, ukraińsku. Norma u niego. Gdy w godzinę później siedzę z nim i Erikiem Simonem w kawiarni, przerzuca się językami – z Erikiem po niemiecku, do Ukraińców po ukraińsku, do Czechów po czesku.

Wieczór spędzamy w naszym gronie, drzwi się nie zamykają. Nawiedza nas czołowy autor „bojewików” Roman Zołotnikow, z 15-letnim koniakiem z Armenii. No i zaczyna się, on emerytowany komandir, nasz Krzysztof emerytowany komandor kutrów rakietowych… Sami wiecie. Marcin, który siedzi między nimi, jak usłyszał „kuter rakietowy”, z miejsca się przesiada.
Potem dochodzą Sapkowski, Masza i Arkadij, Irlandczyk Dave, zaczynają się śpiewy z pubów. Na koniec wczołguje się (nie ma lepszego określenia) przyjaciel Siniakina, Borys Zawgorodny. Ten już nie ma kropli krwi w alkoholu. Zaczyna wnosić toast „Ja nienawiżu Polakov…” Nie dajemy mu skończyć, a najbardziej zacietrzewia się Mirek, który już chce wyrzucać Borysa na korytarz. Mnie to bawi, a biedny Borys po prostu chciał powiedzieć, że nienawidzi Polaków, że w 1610 opuścili Moskwę, bo dzisiaj on żyłby w Polsce.
Około 1 w nocy wyrzucamy kulturalnie gości, bo za cztery godziny, o 5 rano wyjeżdżamy na Krym. Trochę się obawiam dyscypliny, ale wszyscy punktualnie zbierają się w holu. Wyjeżdżamy na trasę i kierujemy się na południe, przez Dzikie Pola, Białą Cerkiew, Humań, w stronę Morza Czarnego. Pogoda poprawia się. Droga na Odessę lepsza, a tymi na Krymie da się jeździć. Brak tylko poboczy, wiele aut ma pobite i porysowane szyby od kamyków podbijanych w powietrze przez koła samochodów.

Krym

Na samym wjeździe na półwysep krymski stoi bramka i szlaban z obstawą wojskową – wjeżdżamy na teren autonomicznej Republiki Krymskiej. Po obu stronach step, płasko jak na stole, pagórki zaczynają się dopiero koło Symferopola. Mamy dobry czas, więc wjeżdżamy w góry pod Jaskinię Marmurową – świetnie zachowana jaskinia jurajska.
Wieczorem dojeżdżamy nad morze. Niewiele widać, bo podnosi się gęsta mgła. Dojeżdżamy do Jałty, gdzie szybko znajdujemy hotel, tuż nad morzem (rano budzić nas będą baraszkujące przy brzegu delfiny), w przedwojennym pensjonacie.

Mam pewne kłopoty z obsługą, ceny nie zgadzają się z rezerwacją, ale jakoś udaje się wybrnąć z impasu, choć trochę nerwów mnie to kosztuje.
Dzisiaj Wielka Niedziela. Tutaj Wielkanoc obchodzi się tydzień później, a my siadamy do kolacji świątecznej (zamiast śniadania). Wszyscy wypakowują specjały domowe, specjalnie zabrane na tę okazję. Są śledzie w miodzie, ajerkoniaki, kindziuki, smalec z wkładem, ogórki itd. Atmosfera bardzo miła. Jedynym specjałem nie polskim na stole, jest tutejszy alkohol – w tym Ukraińcy biją nas na głowę. Idziemy spać wcześniej, bo czekają nas dwa bardzo ciężkie dni – zobaczyć Krym w dwa dni? Wariactwo.

Pogoda w lany poniedziałek jest właśnie lana. Z Piotrem wychodzę z rana na bulwar w Jałcie, żeby porobić parę zdjęć, potem szybkie śniadanko, przygotowane, a jakże – przez Lidkę, i jedziemy na wschód, w stronę Kerczu. Pniemy się serpentynami, momentami na krawędzi przepaści schodzących wprost do morza. Celem jest Sudak – twierdza genueńska, z daleka przypominająca chiński mur. Dojeżdżamy tam trochę spóźnieni, bo trasa, acz ciekawa i pusta, nie pozwala na rozwijanie dużych prędkości. Zwiedzamy twierdzę i po raz pierwszy widzimy tzw. kondomowe drzewa – krzaki obwieszone różnego rodzaju papierkami, skrawkami materiału, prezerwatywami. Nie wiemy, co oznaczają te fetysze.
Wracamy tą samą drogą, mijamy Jałtę i jedziemy do Ałupki. Tu oglądamy Pałac Liwadia, gdzie podpisano hańbiący świat pakt rozbiorowy wschodniej Europy, i piękny park wokół niego. Wracając zajeżdżamy pod architektoniczny symbol Krymu – zamek Jaskółcze Gniazdo, zawieszony kilkaset metrów nad morzem. Obok Gniazda idziemy na piwo i bliny. Zamówienie zostaje przyjęte, kto był pierwszy ten je, bo ostatnim są zwracane pieniądze. Blinów uże niet. Na szczęście dobre piwo wprowadza nas w radosny nastrój. Mocno hałasujemy.
Wieczorkiem spacer po pięknie oświetlonym bulwarze jałtańskim. Morze mocno rozbujane, fale biją o falochron wzbudzając prawdziwe fontanny.

Następnego dnia pełna mobilizacja, wstajemy wcześniej, jemy szybkie śniadanie w restauracji, i jedziemy pod kolejkę linową na Aj-Petri, określaną jako cud sowieckiej techniki – tylko dla tych, co w tę technikę wierzą. Patrząc na masyw Aj-Petri (czyli góry św.Piotra), wznoszący się nad nami na 1200 metrów nikt z nas tej wiary nie ma. Cóż, adrenaliny trochę wydzielimy. Podobna kolejka jeździ np. w Kapsztadzie na Przylądku Dobrej Nadziei.
Mamy sporo czasu, więc idziemy pod Pałac Woroncewa (a pogoda wyśmienita, wszyscy są na letnio ubrani), wybudowany przez arystokratę rosyjskiego na wzór hiszpańskiej Alhambry. Piękny jest park, wszystko już dawno kwitnie, jest zielono (opuszczaliśmy Polskę dopiero wyzawalającą się z okowów zimy).


Wjazd kolejką, przepełnioną na maksa, rzeczywiście dostarcza wrażeń, dziewczyny piszczą i zmawiają pacierz. Na górze, z której rozpościera się wspaniały widok na połowę Krymu, zbudowano tatarską osadę z żarciem, winem, wokół biegają konie, leży jakiś przymulony wielbłąd. Wybieramy w jurcie jedną z najsympatyczniejszych knajpek, raczymy się szaszłykami, winem, grzejemy przy kominku. Lidka wpada w szał handlowy – wykłóca się z Tatarami o każdą hrywnę, przez co wracamy najedzeni, opici, i objuczeni beczką młodego wina. Nie powiem, zjazd wydaje nam się szybszy i jakby mniej pozbawiony wrażeń. I znacznie weselszy.

Dobry początek dnia, a czeka nas jeszcze sporo wrażeń. Jedziemy pod Sewastopol., do miejscowości Bałakława. Położona nad niewielkim fiordem, otoczona stromymi klifami jak w Dover, na szczycie wzgórza starożytna twierdza. Wchodzą tylko nieliczni (czyt. fotografowie), bo podejście jest bardzo strome.
Stąd jedziemy do stolicy Złotej Ordy – Bakczysaraju. Mieścina położona w centrum Krymu sprawia przygnębiające wrażenie. Biedne chałupy i blokowiska, pomiędzy którymi snują się przygaszeni Tatarzy. Podjeżdżamy pod Pałac Chanów. Dziewczyny wyruszają na targ, my załatwiamy wejście do Pałacu. Okazuje się, że poza sezonem wolny wstęp tylko w czwartki. Z minaretu muezzin wzywa do modłów, a mi udaje przekonać dyrektora obiektu, żeby nas wpuścił. Wchodzimy, oglądamy fontanny, dziedzińce. Stąd rządzono wielkim imperium, ciągnącym się od stepów Mongolii po Polskę. Tu płaciła haracz Moskwa, Kijów i Nowogród.

Mamy doskonały czas, wjeżdżamy w wielkie góry. Zatrzymujemy się w punkcie, gdzie można pójść do wodospadu. Na Krymie jest wielki deficyt wody, więc każde zjawisko typu rzeka i wodospad jest tu wielką atrakcją. Mirek postanawia zwiedzić knajpę, reszta rusza w góry. Wodospad okazuje się malutki, choć urokliwy, w dodatku jesteśmy tu sami.

Obiecałem, że wykąpię się w morzu, ale jakoś nie było czasu, więc teraz spełniam swoją obietnicę. Biorę prysznic pod wodospadem, woda lodowata. W moje ślady idzie Piotrek.
Po powrocie widzimy zestrachanego Mirka – lokal był zamknięty, a wielkie psy namierzyły go, więc wrócił pod samochód (który zamknęliśmy) i modlił się o nasz powrót.
Do Jałty dojeżdżamy bardzo późno, ale kolacja (i suchy prowiant na następny dzień) jeszcze na nas czekają.

Wyjeżdżamy bardzo wcześnie, jeszcze po ciemku. Czeka nas bardzo długa droga do Kamieńca Podolskiego, według mapy 1050 km, ostatecznie okazuje się, że 1300. Odległości są pokazywane bardzo myląco, raz rosną w trakcie jazdy, innym razem maleją. To najgorszy dzień wycieczki, praktycznie cały czas w samochodzie. Przy wyjeździe z Krymu po raz pierwszy zatrzymuje nas milicja. Do tej pory udawało się, gdyż nasz Mercedes bardzo przypomina używane tu powszechnie do transportu marszrutki. Tych milicja nie zatrzymuje.
Płacimy mandat za niezatrzymanie się na znak Stop – 17 hrywien, rozbój w biały dzień. Całe 10 zł.

Podole

Do Kamieńca Podolskiego dojeżdżamy bardzo póżno, kwaterujemy się w posowieckim hotelu. Warunki niestety koszmarne, idziemy na rynek w poszukiwaniu lokalu. Ekipa najpierw wchodzi do opustoszałego lokalu o nazwie „Strzelec”. Po przekroczeniu progu budzi się orkiestra i wita nas swymi instrumentalnymi umiejętnościami. Od razu wychodzimy, a orkiestra zasypia ponownie. Stare miasto, o tej porze wyludnione, sprawia bardzo miłe wrażenie. Czysto, kamienice odnowione, oświetlone.
Właśnie zamykają jakiś lokalik, jest wszak północ, ale dla nas otwierają go ponownie. Barmanka mówi trochę po polsku. Najadamy się do syta. Jesteśmy pod samą fortecą, oświetlona robi imponujące wrażenie.Kamieniec Podolski leży nad rzeką Smotrycz, która wyżlobiła sobie w kamiennych ścianach ponad stumetrowy wąwóz. Tworzy on literę Omega, w brzuszku litery zbudowano miasto, a wejście zakorkowano fortecą.

Fortecę otwierają dopiero o 9, więc postanawiamy podjechać najpierw nad Dniestr i zobaczyć Chocim. Wyjeżdżamy o siódmej. Pomimo widocznego już na niektórych twarzach zmęczenia, duch w ekipie mocny.
Chocim robi imponujące wrażenie, wspaniale położony zamek, widoki zapierają dech w piersiach. No i jesteśmy na zamku sami. Kapitalnie. Przed zamkiem pomnik Sahajdacznego.
Podjeżdżamy pod kamieniecką skałę od strony rzeki Smotrycz, wspinamy się na skałę po stromych schodkach i zwiedzamy zamczysko Wołodyjowskiego. Tyleż się o nim czytało, dzisiaj widzimy na własne oczy. Poza wysadzonym w powietrze w 1672 roku nowym zamkiem wszystko w świetnym stanie. Tylko w muzeum jakieś posowieckie g… pardon, souveniry.
Z Kamieńca jedziemy na Lwów. To już blisko. Ledwie 400 kilometrów, więc co rusz zatrzymujemy się na lody, piwko, kanapki, niestrudzenie przygotowywane przez Lidkę i Anię. Większe śniadanie jemy pod zamkiem Świrż.


We Lwowie śpimy w posowieckim kombinacie, który ma tę przewagę nad innymi hotelami, że stoi na zapleczu Opery Lwowskiej, w samym centrum miasta.
Rzucamy bagaże i od razu w miasto. Przygotowałem kurs po najciekawszych lwowskich pamiątkach i zabytkach, zresztą starówka nie jest rozległa, tu człowiek wręcz potyka się o historię. Katedra ormiańska, katolocka, kaplica Boimów, arsenał, sobór św. Andrzeja, promenada Legionów, pomnik Mickiewicza, hotel Żorż, itd.

Zatrzymujemy się na popas w restauracji „U Stefy”, czas płynie szybko. To właściwie koniec wycieczki, jutro śpimy w Polsce, w domu.

Kończymy dzień w pokoju hotelowym, ale Piotrek przechodząc przez łóżko strąca głową żyrandol i zapadają egipskie ciemności. Koniec imprezy.
Rano jeszcze jeden kurs na rynek i sesja fotograficzna dla miasta. Jedziemy na Łyczaków. Przepiękna nekropolia. Składamy kwiaty na cmentarzu Orląt Lwowskich. Mirek buszuje wśród grobów, szukając nazwisk znanych z polskiej historii. Po raz pierwszy widzi ten cmentarz odrestaurowany, poprzednio widział go w ruinie.
Do granicy blisko. Trafiamy na tradycyjne kolejki. Ale panuje podniosły nastrój, wszyscy w świetnych humorach, aż pogranicznicy muszą nas uspokajać. Przejeżdżamy po czterech godzinach bez żadnych problemów ze strony służb granicznych, jesteśmy ponownie jedynymi podróżnymi spoza terenów przygranicznych.
Na krótko zatrzymujemy się jeszcze w Lublinie, gdzie Jolanie pokazujemy starówkę. A potem ja się wyłączam. Będąc pilotem cierpię na totalny brak snu, średnia około 2-3 godzin dziennie, więc gdy już wszystko za nami, zasypiam. Budzę się w Warszawie, gdzie rozwozimy uczestników, a potem w Olsztynie, pod samym domem. Jest pierwsza w nocy.
Dziesięć dni, ponad 5000 kilometrów, 500 dziennie. Wytrwaliśmy, ale wrażenia będą docierały do nas etapami, w rozmowach, przy oglądaniu zdjęć, filmów.
Wiemy, że następną wyprawę organizujemy za rok – PARCON w Czechach, połączony z wycieczką do Pragi i Wiednia. I pewnie wielu jeszcze punktów, ale o tym będę myślał po festiwalu w Nidzicy.

Wojtek Sedeńko

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *