Roger Zelazny, 1998

Do stworzenia legendy wystarczy czasem napisanie jednej książki. Dla Hellera byt nią „Pa­ragraf 22”, Philipowi Dickowi wystarczyło wyda­nie w PRLu „Ubika” i „Człowieka z Wysokiego Zamku”, by uczynić go w Polsce pisarzem kulto­wym, do dzisiaj uważanym powszechnie za naj­lepszego amerykańskiego autora science fiction. I jest to opinia jak najbardziej zasłużona, chociaż jego proza nie należy do najłatwiejszych w od­biorze. Podobnie jest z popularnością w Polsce Rogera Żelazny’ego, to bez wątpienia od lat numer dwa w czytelniczych rankingach, wciąż o krok za Dickiem. Większość jego utworów lokuje się w strefie tzw. ambitnej fantastyki, z wy­danych w Polsce jego książek, a znamy prawie cały dorobek Żelazny’ ego, wiele ma nakłady cał­kowicie wyczerpane. A poważanie polskich fanów zdobył Żelazny „Aleją potępienia” i pier­wszymi częściami cyklu „Amber”.

Osobiście, mam mieszane uczucia, gdy myślę o twórczości Zelazny’ego. Niewątpliwie jego wkład w fantastykę jest znaczący, ale do kanonu weszły głównie krótkie formy. I to one przyniosły mu nagrody, Hugony i Nebule. Z powieściami było gorzej, kilkoma, które napisał u progu kariery, Żelazny wyczerpał swoje ulubione tematy; te powieści przyniosły mu uznanie, ale potem nigdy już nie przeskoczył poprzeczki, którą nimi ustawił.

Od początku lat 70. powtarzał się, próbował zdys­kontować własny sukces, ale raczej z miernym skutkiem. W dodatku polski czytelnik nie bardzo może trud Zelazny’ego docenić, gdyż najlepsze książki: „Ja, nieśmiertelny”, „Pan światła”, uka­zały się u nas późno, nieco już zdezaktualizowane i – przede wszystkim – w fatalnych przekładach oraz po nieudolnych redakcjach.

Niemałe znaczenie dla uzyskania przez niego popularności miał fakt zadebiutowania we właści­wym momencie, wraz z grupą autorów, których Judith Merril nazwała „nową falą”, czyli z Ellisonem, Dischem, Delanym, Spinradem. Twórczość Zelazny’ego nie jest łatwa w odbiorze, nawet utwory awanturnicze, przygodowe, są napisane często niespójnie, są wręcz źle zorganizowane. Niejednokrotnie wymagają od czytelnika wiedzy na temat jakiejś egzotycznej mitologii, bo Żelazny uwielbiał ilustrować światy za pomocą istniejących, bądź stworzonych przez siebie mitologii.

W zgodzie z „nową falą” Żelazny koncentro­wał się w swoich opisach nie na świecie zewnę­trznym, ale na opisie światów wewnętrznych, prze­życiach i uczuciach bohaterów. Sięgnął po psycho­logię, lingwistykę i właśnie mitologię, która stała się jego znakiem firmowym. Poza tym Żelazny hołdo­wał szkole literackiej „New Critisism”, dość wpływowemu kierunkowi badań literackich, który postu­lował autonomię utworu wobec pisarza. Stąd w jego powieściach brak jakichkolwiek elementów autobiograficznych, dociekań historycznych. I to właśnie najbardziej różni je od twórczości Dicka, z całą jej obsesyjnością i osobistymi wycieczkami do własnego wnętrza.

Roger Żelazny urodził się 13 maja 1937 roku w Cleveland w Ohio, studiował na Western Reserve University, magisterium zrobił na Columbia Univer-sity z filologii angielskiej i literaturoznawstwa (spe­cjalizował się w siedemnastowiecznym dramacie angielskim). Swojsko nam brzmiące nazwisko odziedziczył po mieczu, dziadek pochodził z Pol­ski, babka z Irlandii. Wiatach 1960-1962 służył w Gwardii Narodowej stanu Ohio, początkowo w wojskach rakietowych, a następnie w sztabie, w wydziale wojny psychologicznej. W tym czasie uczył się sztuki walk wschodnich, kendo, karate, dawał też lekcje szermierki. W latach 1962-1969 pracował w opiece społecznej, od 1969 zajął się zawodowo pisarstwem.

Swoje pierwsze opowiadanie, „Passion Play” opublikował w „Amazing” w 1962 roku, ale na ten debiut ciężko pracował. Zawsze chciał być pisa­rzem SF i lubił podkreślać, że jego sukces nastąpił po trzynastu latach drukowania w fanzinach i set­kach listów od wydawców z odmową wydania jego utworów. Warto dać to dziś za przykład młodym „tfurcom”, którzy już od debiutu chcą gaży arcymistrzów. Pisać zaczął w wieku 11 lat, gdy w domu pojawiła się maszyna do pisania. Swój pierwszy maszynopis, kalkę „Kronik marsjańskich” Bradbury’ego wysłał do Campbella, zupełnie nieświadom faktu, że ten nienawidził prozy tego typu. Potem przyszedł czas na wiersze, na tym polu osiągnął nawet Żelazny sukcesy, otrzymując w latach 1957 i 1959 nagrodę Finleya Fostera przyznawaną za poezję. W 1966 roku RZ ożenił się z Sharon Stebetl, jeszcze w tym samym roku rozwiódł się, by od razu poślubić Judy Callaghan, z którą miał trójkę dzieci: Devina, Jonathana i Shannon. W ostatnich latach życia był z żoną w separacji, jego towa­rzyszką życia była Jane Linskold, którą poznał, gdy była jeszcze studentką piszącą prace na temat jego twórczości. W latach 90. odkrył w sobie umiejęt­ność, popartą gorącym pragnieniem, czytania na głos literatury. Nagrywał na kasety utwory swoje i kolegów po piórze, głównie Roberta Blocha. W tym samym czasie zachorował, miał raka krę­gosłupa, który wpłynął na niewydolność nerek, co stało się bezpośrednią przyczyną śmierci Rogera Zelazny’ego 14 czerwca 1995 roku. Jego śmierć była zaskoczeniem dla prawie wszystkich, nawet najbliższych, bo do ostatnich dni życia przejawiał wzmożoną aktywność, a z chorobą ukrywał się. Do tego stopnia, że pragnąc wystąpić z jakimś refera­tem na konwencie czy na uniwersytecie, kazał sobie robić transfuzje krwi dla poprawy wyglądu.

Po debiucie w 62 roku jego kariera potoczyła się już błyskawicznie. Przez kilka lat pisywał głów­nie opowiadania, często pod pseudonimem Harrison Denmark, a te wczesne utwory zebrano w zbio­rze „Four for Tomorrow” (1967) oraz „The Doors of His Face, the Lamps of His Mouth And Other Stories” (1971). Publikowano tak dużo jego opowiadań, że magazyny „Amazing” i „Fantastic”, gdzie je zamieszczano, były kojarzone wyłącznie z jego nazwiskiem. Z miejsca też dostrzegli te opowiada­nia czytelnicy i krytyka, posypał się deszcz nagród. Już drugie opowiadanie Zelazny’ego, „A Rose for Ecclesiastes” („Róża dla Eklezjasty”) otrzymało nominację do Hugo, a następne: „He Who Shapes” i „The Doors of His Face, the Lamps of His Mouth” („Bramy jego twarzy, lampy jego ust”) otrzymują Nebule w 1965 roku, pierwsze w katego­rii opowiadanie, drugie w mikropowieści. Opowiadanie „ He Who Shapes” zostało w 1969 rozwinięte w powieść „The Dream Master” („Pan snów”). Jeszcze w 1965 roku Żelazny publikuje swoją pier­wszą książkę, jest nią niewielka powieść „…and Cali Me Conrad” (tytuł z magazynu), wydana w for­mie zwartej jako „This Immortal” („Ja, nieśmiertelny”, 1966). Powieść przynosi mu Hugona.

To nie koniec wspaniałej passy Zelazny’ego, który pisze wtedy jak oszalały, wyrzucając z siebie nowe utwory z prędkością cekaemu. W 1967 roku publikuje „Lord of Light” („Pan światła”), za którą dostaje Hugo, a w 1969 znakomitą, kultową w Pol­sce „Damnation Alley” (Aleja Potępienia).

Trudno się dziwić, że po takich sukcesach i licznych dowodach uwielbienia ze strony czytelni­ków, Żelazny postanawia rzucić pracę w opiece społecznej i zająć się wyłącznie pisarstwem. Czyni to w 1969 roku i o dziwo, dysponując teraz czasem, nie potrafi już tych sukcesów powtórzyć. Tylko opublikowane w 1976 roku opowiadanie „Home Is the Hangman” („Hangman” w: „Imię moje Legion”) zdobywa Hugo i Nebulę, ale dalekie jest od war­tości poprzednich tekstów Zelazny’ego.

O sukcesie zadecydowały trzy wczesne utwo­ry: „Ja, nieśmiertelny”, „Pan snów” i „Bramy jego twarzy”. W nich zawarł Żelazny wszystkie tematy, którymi interesował się przez całe życie: mity, odwołania literackie, seks. Prezentujemy okładki angielskich, pierwszych wydań tych książek.

W „Ja, nieśmiertelny” napotykamy Ziemię zniszczoną przez straszny kataklizm, zamieszkałą przez mutantów i zamienioną w park rozrywki przez cywilizację Wegan. Bohater, Conrad Nomikos, nie­śmiertelny, przypominający nieco Heraklesa, jest orędownikiem Ziemi, jej przeszłości, ale żyje z oprowadzania po planecie turystycznych wycie­czek. „Bramy jego twarzy”, znakomita wręcz nowela, w dość oczywisty sposób odwołuje do tematu „Moby Dicka”. „Pan snów” z kolei to rodzaj kontrmitu, zapis nieudanej metamorfozy. Jego bohater, Charles Rander jest psychiatrą potra­fiącym wniknąć w umysły swoich pacjentów, ale przy próbie „naprawienia” umysłu szalonej kobie­ty, zostaje zapędzony w ślepy zaułek, a terapia zwraca się przeciwko niemu.

„Pan światła”, tak fatalnie przetłumaczony, że aż niezrozumiały dla polskiego czytelnika (Zysk i S-ka zapowiada nowy przekład) czerpie z powyż­szych pomysłów i jest w pewien sposób kalką już sprawdzonych pomysłów i idei Zelazny’ego. Ale autor podał je w bardziej sprawny, soczysty sposób i dość powszechny jest pogląd, że to najlepsza książka Zelazny’ego. Opowiada o kolonizacji pew­nej planety, gdzie dzięki zaawansowanej technolo­gii udaje się urzeczywistnić mitologię hinduską. Część załogi awansuje do roli bogów z hinduskiego panteonu, ale taki system społeczny nie jest w smak reszcie kolonistów i wywołują bunt. Na jego czele staje Sam, który był w tym systemie Buddą.

Trudno dociekać, dlaczego od 1970 roku Żelazny nie potrafił już napisać nic równie dobrego. Czy dopadła go niemoc twórcza, wyczerpał pomysły, spoczął na laurach (właściwie już do końca życia miał obcinać kupony od tych pierwszych sukcesów) czy zwyczajnie mu się nie chciało? To szersze zja­wisko, weźmy chociażby Sheckleya, bliskiego przy­jaciela RZ, z którym napisał w latach 90. trylogię o Azzim Elbubie – nazwisko wyrobił sobie opowia­daniami pisanymi w latach pięćdziesiątych i do dzi­siaj nie udało się mu tego sukcesu zdyskontować. Żelazny pisał nadal dużo, regularnie publikował nowe książki, ale może tylko „Isle of the Dead” (1969, „Wyspa umarłych”) i „Creatures of Light and Darkness” (1969, „Stwory Światła i Ciemnoś­ci”) rezonują wielkością jego pierwszych książek. Podobnie kultowa w Polsce „Damnation Alley” (1969, „Aleja potępienia”), historia Czarta Tannera, ostatniego easy ridera, który przemierza pustkowia zniszczonej kataklizmem Ameryki, żeby przewieźć lekarstwa pomiędzy ostatnimi enlawami ludzkości – bardzo wyraźnie jest to powtórka „Ja, nieśmier­telny”. „Wyspa umarłych” opowiada historię czło­wieka, wybranego na nosiciela jednego z 28 bogów religii Pei’an, prastarej galaktycznej cywilizacji. Ten zaszczyt po raz pierwszy spotyka istotę spoza rasy Pei’an, co sprowadza na głowę człowieka misternie przygotowywaną zemstę ze strony poprzedniego nosiciela boskiej duszy.

Czas zadać pytanie, co takiego tkwi w mitolo­giach, że RZ wciąż wykorzystuje je w swoich utworach. Odpowiedź jest złożona, a wynika między innymi z odrzucenia przez mainstream tego, co niosła ze sobą dawna opowieść epicka, a więc tematyki „wysokiej” – współistnienia, niemal na równych prawach, ludzi i bogów. Może najlepiej oddać głos samemu autorowi:

„Patrząc wstecz, poczułem się zobligowany do przeprowadzenia kla­syfikacji mitów, legend, pism biblijnych, które zawsze stanowiły ważny punkt odniesienia w moich wyimaginowanych wędrówkach. Od zaw­sze istnieli przecież gawędziarze o spekulatywnym toku myślenia, poszukujący wymiarów świata nie­znanego. Można stwierdzić, że element ten był zawsze nieodłącznym składnikiem epiki, której regułą było obejmowanie całości etosu narodu, wraz z nieuniknionym, otwartym kresem ludzkiego losu, jakim jest sama śmierć, w sposób wykracza­jący nawet poza ramy komedii i tragedii. Prawdzi­wych epopei jest oczywiście niewiele, w dodatku rozrzuconych w czasie, lecz ów bardziej doczesny składnik, jakim jest spekulacyjny impuls, bez względu na to, czy był zabarwiony myślą klasyczną, chrześcijańską czy renesansową, impuls, który wzbogacił literaturę Zachodu o romanse, baśnie, powieści podróżnicze czy utopie, wydaje mi się tą samą grą wyobraźni, która realizowana jest teraz w science fiction przy pomocy innych, niedostęp­nych dawnym twórcom gadżetów. Dopiero Oświecenie, rozwój nauki, rewolucja przemysłowa, dostarczyły nowych inspiracji dla pomysłów, które zaowocowały pojawieniem się science fiction (..). Oczywiście prawdą jest, że powieść realistyczna również dostała klapsa w tyłek i w tym samym cza­sie rozpoczął się jej wielki rozwój. Fakt ten wymaga spojrzenia na różnice w zakresie środowiska, w ja­kim funkcjonują oba gatunki. Współczesna powieść realistyczna odrzuciła to, co Northrop Frye sklasyfikował jako wyższe formy charakterystyki. Jest ona teraz demokratycznym miejscem, bez prawa istnienia dla herosów, zuchwałych władców, półbogów i bóstw. Science fiction natomiast zacho­wała i rozwinęła te formy, zaludniając należące do gatunku dzieła mutantami, obcymi, robotami i myś­lącymi komputerami.(…) Jak mi się wydaje, istnieje pewne pokrewieństwo pomiędzy science fiction a tym najwznioślejszym z gatunków, jakim jest epo­peja. Tradycyjnie epos uważany był za zapis świa­domości jakiegoś narodu – „Iliada”, „Mahabharata” czy „Eneida” są ilustracją wartości, trosk i wierzeń dotyczących losu po śmierci, wyznawa­nych przez Greków, starożytnych Hindusów czy Rzymian. Science fiction jest mniej prowincjonalna, gdyż przedmiotem jej zainteresowań jest cała ludz­kość. Daleki jestem oczywiście od lekkomyślnego twierdzenia, że każdy utwór SF zbliża się do epopei (może z wyjątkiem dzieł Stapledona); pragnę jednak zauważyć, że impuls twórczy rządzący jej two­rzeniem spokrewniony jest ze źródłami inspiracji epickich kronikarzy. Jedno i drugie łączy pragnie­nie odkrycia przyszłości rodzaju ludzkiego, opisa­nia w każdy możliwy sposób natury i przeznaczenia nie pojedynczego narodu, lecz Człowieka.

Gdy już oddaliśmy głos Zelazny’emu, warto jeszcze zacytować jego słowa na temat, dlaczego wybrał SF, co go skłoniło do pisania fantastyki.

Ter­min „uczucie zachwytu” staje się słowem-wytry­chem w podobnej dyskusji. Spróbowałem odszu­kać podobnych doznań winnych dziełach litera­ckich, w nadziei, że uda mi się precyzyjniej zdefi­niować to określenie. Doświadczyłem go u dwóch autorów: w dziełach Saint-Exupery’ego o początkach lotnictwa i w pismach Jacauesa Cousteau o pierwszych próbach badania podmorskich głębin przy korzystaniu z akwalungu. Wspólnym elemen­tem łączącym te opowieści i SF był temat penetra­cji wcześniej nieznanego świata przy pomocy urzą­dzeń opracowanych i zbudowanych przez człowie­ka, i przez to umożliwiających jego zmysłom odkry­wanie nowych rzeczywistości.

Żelazny w latach 70. zaczął szukać nowych możliwości opisu, czuł się chyba wypalony i wtedy zwrócił uwagę na fantasy. Pierwsze kroki w tym kie­runku nie były najczystszą fantasy, lecz próbą połączenia jej z science fiction. Tak było w przypadku „Jack the Shadows” (1971, „Widmowy Jack”), gdzie mamy świat na poły magiczny, na poły nau­kowy. Takie jest też najsłynniejsze, pod względem komercyjnym, dzieło Zelazny’ego, czyli cykl Amber, na który składają się dwa pięcioksięgi. Pierwszy, zwany „Kronikami Amberu”, gdzie narratorem jest książę Corwin, składa się z powieści: „Ninę Prin-ces in Amber” (1970, „Dziewięciu książąt Ambe­ru”), „TheGunsof Avalon” (1972, „Karabiny Avalonu”), „Sign of the Unicorn” (1975, „Znak jednoroż­ca”), „The Hand of Oberon” (1976, „Ręka Obero­na”) i „The Courts of Chaos” (1978, „Dworce Cha­osu”). W drugim pięcioksięgu narratorem jest syn Corwina, Merlin i składa się z części: „Trumps of Doom” (1985, „Atuty zguby”), „Blood of Amber” (1986, „Krew Amberu”), „Sign of Chaos” (1987, „ZnakChaosu”), „Knightof Shadows” (1989, „Ry­cerz cieni”), „Prince of Chaos” (1991, „Książę Chaosu”). Oprócz tego ukazał się zbiór „A Rhapsody in Amber” (1981) i rodzaj albumu-przewodnika: „Roger Zelazny’s Visual Guide to Castle Amber” (1988, „Ilustrowany przewodnik po zamku Amber”). Amber jest światem wzorcem dla wszys­tkich innych, zwanych Cieniami. A władcami tego świata/światów jest rodzina królewska Amberu. Oto co na ten temat powiedział autor. „ Pierwotnie roz­ważałem możliwość napisania dziewięciu tomów, chciałem bowiem opowiedzieć historię z punktu widzenia wszystkich książąt Amberu. Zarzuciłem go jednak, gdyż wtajemniczy sposób utknąłem przy Corwinie. Książki te są moim komentarzem na temat natury rzeczywistości i tego jak ją ludzie post­rzegają. Te odmienne sposoby widzenia świata roz­lałem na światy cienie. Takie miało być tło akcji. Po pięciu tomach myślałem, że zakończyłem, gdyż wyczerpałem wszystkie pomysły. Gdy postanowi­łem do tej historii wrócić, musiałem przerzucić akcję w przyszłość i wykorzystać jako narratora inną postać. Tu też nie planowałem pięciu tomów, najwyżej trylogię. Sam nie wiem kiedy mi się to tak rozrosło (…) Podstawową różnicą między pięcioksięgami było to, że podczas pisania „Kronik Amberu” miałem czas na pisanie innych książek, a ten drugi cykl pisałem już tom za tomem, bez zaj­mowania się innymi pomysłami.

Tymi innymi pomysłami były w pierwsze poło­wie lat 70. powieści „We Choose Faces” (1973, „Dziś wybieramy twarze”) i „To Die in Italbar” (1973, „Umrzeć w Italbarze”). W tej ostatniej wystę­puje Francis Sandow, bohater „Wyspy umarłych”, człek będący nosicielem wszelkich możliwych epi­demii. Przebywanie w jego pobliżu oznacza pewną śmierć w cierpieniach.

Od połowy lat 70. RZ pisze regularnie, ale nieco wolniej, bez szaleńczego tempa i wydawania wielu książek rocznie. W 1976 zdecydował się na współpracę z Philipem K. Dickiem, piszą razem „Deus Irae”. Żelazny wspomina czas spędzony z Dickiem jako istną katorgę, sam Dick chyba też nie był zadowolony z rezultatu, bo do tematu „Deus” wrócił jeszcze powieścią „Dr Bloodmoney”. W tym samym, 76 roku, RZ wydaje jeszcze powieść samodzielną, „Doorways in the Sand” („Bramy w piasku”). Książka to raczej słaba, opo­wiada o pościgu i poszukiwaniach rzeczy w sumie mało wartościowej, ale która sama z siebie jest motorem napędzającym całą akcję (Hitchcock ukuł na to termin – „McGuffin”). Ten sam rok przynosi jeszcze Zelazny’emu zbiór „My Name Is Legion” („Imię moje Legion”), zawierający kilka dłuższych opowiadań, w tym nagrodzonego Hugo i Nebulą „Home Isthe Hangman” („Hangman”) oraz słabą powieść „Bridge of Ashes” („Most popiołów”).

W1979 roku ukazuje się powieść „ Roadmar-ks” („Droga”), zawierająca interesujący, ale nie­stety nie wykorzystany do końca pomysł. Rzecz opowiada o autostradzie przez ocean czasu, gdzie każde zjechanie na pobocze czy boczną drogę może odmienić rzeczywistość. W tym samym cza­sie powstaje słabiutki cykl o Dilvishu, rycerzu co dybie na życie czarownika Jeleraka, który zesłał go na dwa stulecia do Piekieł. Wzbogacony (i wzmo­cniony) tam nabytym doświadczeniem, Dilvish łak­nie tylko krwi maga. Cykl zawiera zbiory opowiadań „The Bells of Sharadon” (1979), „Dilvish, the Dam-ned” (1982, „Dilvish przeklęty”) i powieść „The Changing Land” (1981, „Kraina zmian”). Równo­legle powstawał cykl Wizard World, na który skła­dają się dwie powieści wydane u nas przez Alfę: „Changeling” (1980, „Odmieniec”) i „Madwand” (1981, „Szalony różdżkarz”).

W1980 roku Żelazny publikuje jeszcze krótką nowelę „For a Breath I Tarry” i zbiory opowiadań „ When Pussywillows Last in the Catyard Bloomed” i „Last Defender of Camelot” („Ostatni obrońca Camelotu”).

Ciekawszą pozycję w dorobku Zelazny’ego z tego okresu jest „Eye ofCat” (1982, „Oko kota”), gdzie sięgnął ponownie do skarbnicy mitów, tym razem wykorzystując do akcji legendy Indian Nava-jo. Bohaterem jest ostatni Indianin tego plemienia, znany łowca, właściwie relikt dalekiej przeszłości (a to przez relatywizm lotów międzygwiezdnych) – William Czarny Koń Pieśniarz. Dostaje arcytrudne zadanie, wytropienie i złapanie zmiennokształtnego zabójcy.

Od połowy lat 80. Żelazny wyraźnie traci pisarski rozpęd, więcej zajmuje się wygłaszaniem referatów i krytyką niźli pisaniem. Wydaje kolejne wybory swoich wcześniejszych opowiadań: „Uni­com Variations” (1983, „Wariant jednorożca”) i „Frost And Fire” (1989, w przygotowaniu w wy­dawnictwie Rebis) i coraz częściej pracuje w spół­kach autorskich. Te współprace ograniczają się raczej do podania pomysłu niż samego pisania, ten trud spadał zwykle na Freda Saberhagena – powieści: „Coils” 1982, „The Black Throne” (1990, „Czarny tron”), Thomasa T.Thomasa – powieść „The Mask of Loki” (1990, „Maska Lokiego”). Pod koniec życia współpracował z Robertem Sheckleyem, a plonem ich spotkań była żartobliwa trylogia o demonie Azzim Elbubie: „Bring Me the Head of Prince Charming” (1991, „Przynieście mi głowę księcia”), „If at Faust You Don’t Succeed” (1993, „Jeśli z Faustem ci się nie uda”) i „Farce to Be Reckoned With” (1995, „Farsa, z którą należy się liczyć”).

Co by złego nie mówić o twórczości Zelazny’ego w ostatnich dwudziestu latach jego życia, to trzeba przyznać, że kilkoma książkami wpisał się na stałe do kanonu science fiction, a parę opowia­dań było wręcz nowatorskich. Miłośnicy fantasy z pewnością będą go pamiętać za zamek Amber, a miłośnicy mitologii za „Ja, nieśmiertelny” i „Pan aświatła”.

We wspomnieniach ludzi, którzy go znali oso­biście, i które to wypowiedzi skrzętnie zanotował i wydrukował Edward Bryant w „Locusie”, Roger Żelazny był człowiekiem powszechnie lubianym i szanowanym w środowisku fantastów. Był skrom­nym, wstydliwym człowiekiem, nie lubiącym sku­piać na sobie uwagi, aczkolwiek jego referaty wygłaszane na eonach miały zawsze wspaniałą frekwencję. A z jego opiniami liczono się powszechnie. Miał podobno wciąż wiele nowych pomysłów i chociaż jego ostatnia twórczość zadaje kłam temu twierdzeniu, to niestety już nigdy się o tym nie przekonamy. Bo nowych książek Roger Żelazny już nie napisze.

Wojtek Sedeńko, 1998

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *