Przepytywanko pierwsze, czyli wywiadziki, 1996

Autor: Wojtek Sedeńko, kategoria: DZIAŁALNOŚĆ, utworzono: 11 styczeń 2011

PRZEPYTYWANKO No 1:  Oramus, Kowalski, Sapkowski, Piwowski, Dębski Zgodnie z wydrukowanym plakatem i rekla­mami, cztery książki SuperNOWEJ miały uka­zać się jednocześnie - 23 października br. Nieste­ty, nad Wisłą dotrzymywanie terminów nie leży w naturze przedsiębiorców. Nawalili drukarze i od dawna oczekiwany Czas pogardy Andrzeja Sapkowskiego ukazał się na rynku z tygodnio­wym opóźnieniem. Królewska roszada Euge­niusza Dębskiego i Pieprzony los kataryniarza Rafała Ziemkiewicza dopiero 8 listopada, a Święto śmiechu Marka Oramusa w dwa dni później. Stąd i planowana wcześniej feta uległa przesunięciu i ostatecznie odbyła się 14 listopada 1995 roku w warszawskim Klubie Architekta. W stylowej piwniczce, przy darmowym piwie, spotkali się wspomniani wyżej autorzy, wydawcy, zaproszeni dziennikarze, przyjaciele i wszyscy ci, którym dobro i kondycja polskiej fantastyki leżą na sercu. Wśród gości zauważyliśmy wiele osób publicznych: Janusza Korwina-Mikke, wówczas kandydata na prezydenta, Marka Piwowskiego, autora kultowego „Rejsu”, Jana Stanisława Stani­sławskiego, profesora mniemanologii stosowanej i kontrowersyjnego „WC Kwadransa” - Cejrow­skiego. Z sąsiedniej Litwy przyjechał, specjalnie z tej okazji, Rolandas Maskoliunas, gwiazdor tamtejszej TV, wydawca fantastyki. *** Gospodarzami wieczoru byli przedstawiciele wydawnictwa  „SuperNOWA”,  z szefem  MIROSŁAWEM KOWALSKIM na czele. Mirku, skąd wziął się pomysł na wydanie czterech książek sf jednocześnie, to chyba spore ryzyko? W tej samej serii, a właściwie szacie graficz­nej, wychodzi m. in. Le Carre, Archer. Grupujemy w niej dzieła, naszym zdaniem, wybitne w swojej klasie, czyli tym co nazywamy literaturą masową, popularną. Nie ma w niej jednak miejsca dla jakiegoś szajsu, rzeczy pisanych wyłącznie dla pie­niędzy, pornografii. Muszą być to książki dojrzałe artystycznie. W takiej serii mógłby się zmieścić np. „ Tajny agent” Conrada. Zamiar wydania jednocześnie 4 książek z polskiej fantastyki, ryzykowny - to przyznaję - był i spontaniczny, i wyrachowany zarazem. Gdy miałem już Sapkowskiego i wiedziałem, że książ­ka Andrzeja może w jakiś sposób „pociągnąć” serię i unaocznić polskiemu czytelnikowi, że war­to wydawać rodzimych autorów. Miałem w zana­drzu książkę Oramusa, rozmawiałem z Rafałem. A Dębski? Przysłał mi swoje opowiadania. Miałem duże wątpliwości, były poprawki, Gienio przysłał jesz­cze jedno opowiadanie i ono przeważyło szalę. Wątpliwości były tej natury, że Dębski będzie od­bierany jako jakiś kontynuator bądź prześmiewca Sapkowskiego. Bałem się reakcji czytelnika, ze gdybym wydał tylko Czas pogardy i Królew­ską roszadę, odbiorcy czuliby się oszukani. Te książki kupują bardzo często ludzie spoza getta. Będziecie dalej promować fantastykę? Wiesz, wolę poczekać z odpowiedzią na wy­niki sprzedaży. Mam nadzieję, że to, co zrobiłem spowoduje ożywienie na rynku polskich autorów, że będzie to dla nich sugestia - proszę przychodzić do NOWEJ, jesteśmy za­interesowani tym, co robicie. Autorzy piszą do szuflad, gotowe rze­czy mają Jabłoński Huberath, Du­kaj... Książka Jabłońskiego jest rozpatrywa­na, ale zdania są podzielone co do niej. Teraz jestem w kropce. Wydając Jabłońskiego (chodzi o Elektryczne banany - przyp. red.) około lutego, boję się, czy książka nie utonęłaby. Nie wiadomo, jak dzisiejsza akcja się powiedzie, nie jestem w stanie prze­widzieć, czy ludzie będą sięgać po tę serię. A nie mam co rusz Sapkowskie­go, który pociągnie zaprzęg. Robicie jednak książki łączniki, np. Świat króla Artura, który miał w połowie roku przypomnieć Sap­kowskiego, podczas gdy wiadomo by­ło, że II tom sagi ukaże się jesienią. Chyba nie zawsze będziesz miał pod ręką nowy tytuł ASa? No nie, ale wolę poczekać na wyniki handlowe. Jak zareagowali inni polscy autorzy NOWEJ, ci spoza getta, na taką jak dzisiejsza, akcję? Oni zdają sobie sprawę z tego, że książki tej serii, nawet jeśli nie lubią fantastyki, ciągną książ­ki nie przynoszące profitów, jak książki Adama Michnika, czy serię „Adam Michnik poleca „. Wy­dawnictwo liczy tylko parę osób, rachunek ekono­miczny jest bardzo ważny. Gdy przystępowaliśmy do wydawania Sapkowskiego były pewne nie­snaski, że takie poważne wydawnictwo, z trady­cjami, wydaje takie... gówno, ale szybko się to zmieniło. Np. Janek Hoffman, publicysta, dyrektor PWN, krytyk, profesor historii gospodarczej, za­wsze bronił Nurowskiej i Sapkowskiego. Wie­dział, że ze sprzedaży tych bestsellerów będą pie­niądze na wydanie książek, które on sam prze­czyta. Poza tym, u nas często krytykuje się coś przed przeczytaniem. Znakomity krytyk, Andrzej Werner, dostał ode mnie Sapkowskiego, przeczy­tał i zachwycił się. W tej chwili nikt z ludzi z krę­gu dawnej NOWEJ nie śmiałby nawet mlasnąć, że wydaję jakiś szajs. Bo Sapkowski to literatura najwyższych lotów. Mogą nie czytać fantasy, ale jego klasę doceniają. Tadeusz Konwicki dawał Sapkowskiemu rekomendację do SDP, człowiek, który fantastyki nigdy nie czytał, a teraz prozy prawie w ogóle nie czyta, tylko jakieś wspomnienia, dokumenty – przeczytał Asa i był nim zachwycony. Ja ty widzisz rynek, czego byś sobie życzył jako wydawca? Po pierwsze, żeby w księgarniach pracowali pasjonaci, potrafiący coś sensownego powiedzieć o produkcie. Po drugie, życzyłbym sobie zmniejszenia liczby wydawnictw i podaży tytułów. Oceniam, że ¾ książek nie trafia dzisiaj do odbiorcy, nawet mając dobry tytuł ciężko jest się przebić. *** Najbardziej obleganym autorem był ANDRZEJ SAPKOWSKI. Wiedźmińska saga to pierwszy tego typu cykl w Polsce, gdzie tomy nie są zamkniętą całością, połączoną bohaterami czy wątkiem fabularnym, a kolejnymi odcinkami powieści-rzeki. Jak to sobie wyobrażasz dalej? Wiesz, nowum całkowitym to to nie jest, próbował tego Piekara… ale mu nie wyszło… bo zabrakło mu szwungu! Twoja seria to cykl zaplanowany z premedytacją? Absolutnie! Ale przerywasz powieści w pół zdania… Tak, to było złe, ale jako autor mam prawo, a nawet trochę obowiązek, uważać to, co napisałem, za doskonałe. A co do sagi i jej początków, to powiem ci taką rzecz. Zanim jeszcze w ogóle zadebiutowałem, zanim jeszcze miałem pomysł, jak zostać pisarzem i jakiego wydawcę znaleźć, to ja zacząłem pisać powieść fantasy. Może nie sagę, ale powieść.  Nawet teraz, tak mi się wydaje, to byłaby bardzo fajna rzecz. Taka, co nie zaszkodziłaby Sapkowskiemu o wyrobionym nazwisku i wizerunku, jak teraz. Z tym, że kiedy udało się tak z krótką formą i wiedźmińskie opowiadania się spodobały, to ja zrobiłem najdowcipniejszy numer świata – kawałki tej rozpoczętej powieści pociąłem na kawałki i zrobiłem opowiadania. I powieści nie ma i nie będzie (śmiech). A wzięło się z niej choćby imię Geralt, sporo fragmentów znalazło się w opowiadaniu „Droga, z której…). Powiedz mi rzecz następującą. Taka saga obliczona jest na ileś tomów i lat, sam kiedyś powiedziałeś, że zakończenie już znasz, to jak długo masz zamiar ją ciągnąć? Aż ci się znudzi? Nie. Ja sam nie planowałem sobie fabuły większej niż opowiadanie – nadal bardzo lubię opowiadania – ale one tak bardzo mi się rozrastają w pisaniu. Najpierw było 30 stron, potem 50, wreszcie 80. Pomyślałem sobie: zaraz, zaraz, przecież równie dobrze na każdy z tych tematów można by dużo więcej napisać, więcej opowiedzieć. Tym bardziej, że postacie z tych opowiadań – a nie ukrywam, że Ciri miała być bohaterką sagi od początku – były dla mnie zbyt ubogie. To opowiadanie z Ciri miało być poczatkiem sagi, a ponieważ pracowałem cały czas nad krótką formą, to i ta dziewczynka urodziła mi się nieco wcześniej. Praktycznie prawie wszystkie fragmenty opowiadania „Coś więcej”, które kończyło Miecz przeznaczenia, miały być w sadze. Przez to mogłem rozpocząć w późniejszym punkcie historii. Wydawało mi się poza tym, że postać typu Ciri nie sprawdzi się tylko w jednym opowiadaniu, że trzeba ją rzucić na szersze tło i pokazać jej rozwój. Tego nie można zrobić w opowiadaniu, które ma prostą strukturę – wiedźmin ma zrobić to a to – natomiast todziecko miało ewoluować, w dobrym czy złym kierunku, tego  nikt nie wie, ale ewoluować. Musiało być to rzucone na typowo fantastyczne tło, jakieś straszne zagrożenie, wojnę, itp. Od razu kombinowałem, że ma to być większa historia. Poza tym wyjaśnię ci pewne szczegóły techniczne. Krew elfów absolutnie nie miała tak się skończyć… O to mi chodziło… …ale w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie zdołam doprowadzić do takiego zakończenia, jakie zaplanowałem. Albo mi się rzecz za bardzo rozrośnie, albo będzie się działa w czasie, który mi nie odpowiada. Nie chodziło mi o to, że aż tak mi zależy na tym, by szybko wydać i pospiesznie zakończyć, żeby była z tego forsa. Ja też nie lubię wiecznego odwlekania, wolę, gdy ktoś mi powie: „Stary, dawaj”, bo inaczej będę siedział nad tekstem 10 lat i cyzelował. Lubię pisać, gdy wydawca pogania. Taka saga jednak, gdy masz już zakończenie i odwlekasz moment doprowadzenia do niego, oznacza chyba oszczędność w gospodarce pomysłami? Ja raczej myślę, że w sadze dojdzie nie do oszczędności, ale rozrzutności pomysłów i wątków. Naprawdę mam wiele rzeczy do opowiedzenia. Uważam, że jeśli pisarz może mówić o zdobyciu jakiegoś prawa, to dla mnie fakt zdobycia jakiejś popularności, wyrobienia nazwiska, daje mu przywilej powiedzenia: „dawałem Wam długo, czego Wy chcieliście, teraz – trudno – musicie posłuchać tego, co ja mam do powiedzenia”. I na to prawo już chyba zasłużyłem. Ale w opowiadaniach nie było na to miejsca. U mnie nie ma tak, że moja Maria mówi – pisz coś, bo na koncie pustki, najlepiej ciąg dalszy sagi, a jak ci się skończy, to odkręć fabułę, spraw, niech z północy nadejdą nowi najeźdźcy i wal dalej. Nie! Uwierz mi, mam założony od początku do końca cykl, z którego ma COŚ wyniknąć. I w tej chwili ludzie mnie pytają, ile tomów i dlaczego nie wiem, cztery czy pięć. Nie wiem! Dlatego, że w tej chwili moje pomysły mają swoje luki. Tak samo było z pierwszą częścią, w której była duża luka; byłem przekonany, że zapełnię ją jednym rozdziałem i zamknę tom jakimś pięknym zdaniem, jak u Sienkiewicza: „Bar… wzięty!”. I tak miało być! Miało się skończyć draką czarodziejską, a drugi tom zacząć od tego, jak Ciri wylądowała na pustyni. Taki miał być koniec, jeden rozdział. Ale w pewnym momencie okazało się, że do tego rozdziału nie tak łatwo doprowadzić. Zaczęło mi nagle brakować tego, brakować tamtego. Łatwo byłoby sprawę urwać słowami: „minęło siedem dni”, ale ja tego nie cierpię. W drugim tomie pojawia się postać, która zbudzą powszechną sympatię, podoba się, ale ty zaraz ukatrupiasz. A widzisz, to jest moje prawo do pewnej gry czytelnikiem. Opowiadanie wymaga od pisarza prostej rzeczy - spojrzenia przez jedne oczy - powieści, a tym bardziej w cyklu, mogę się zabawić inaczej. Dlatego wydało mi się zabawne wprowadzenie takich mięsistych postaci z drugiego planu, które właściwie nic nie znaczą, ale są takim drugim  spojrzeniem na właściwą   akcję. I dalej takie postacie też będą się pojawiać, wiedźmin będzie się o nie wciąż potykał. W Krwi elfów jest wielkie spotkanie przy dębie, gdzie są postaci, które się jeszcze pojawią, niektórych już nigdy nie zobaczysz. Kto wie? Może niektóre jeszcze wyjdą na końcu, może zakończę takim spotkaniem przy dębie, kiedy się rozejrzą i powiedzą: kto jest, a kogo nie ma. I co się z resztą stało. To mnie bawi. Nie ciągnięcie historii z jednego tylko punktu widzenia - Tolkien też uciekał od Froda i lubił pociągnąć wątek Aragorna - to pisarza po prostu nęci. Długo trzeba czekać na kolejne tomy, lu­dziom sie wydaje, że mogliby je otrzymywać co miesiąc. Nie ma tak dobrze. To duży luksus mieć świadomość, że jest cały rok na zrobienie kolejne­go tomu. Można rozłożyć ten czas, rozplanować, zebrać materiały. Można odskoczyć w inne tema­ty lub w totalny odpoczynek, ale wciąż ze świa­domością, że nie ma się na to 100 lat. Uważam się za zawodowca i jestem nim, ba, nawet należę do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich... Wprowadzali cię tam... Konwicki i Nurowska. A wracając do tematu, to bardzo pomocna jest mi Maria. Niejedna ko­bieta narzekałaby, że mając taki fach jak handel zagraniczny, znając kilka języków obcych, nie podejmuję żadnej nowej pracy. Marin nic pisnęłami nawet jednego słowa; nie wiem co ona myśli, nie gdy przychodzi do domu, to wstaję od kompu­tera i razem robimy obiad. MAREK ORAMUS Marek, „męczyłeś” się nad nową książką kilka lat, teraz możemy uznać, że ponownie de­biutujesz. Co sobie obiecujesz po Święcie śmie­chu? Że otworzy ona nowy okres w mojej twór­czości, że będę pisał regularnie, nie z przerwami jak dziury w moście. No i może się sprzeda ta książka. To jest taki sondaż. Chcę zobaczyć, czy ludzie jeszcze mnie pamiętają, czy słyszeli takie nazwisko i wiesz, wcale nie jestem pewien wyni­ku... Boisz się? Ty! To złe słowo, ale jak się okaże, że to jakiś blamaż, albo kompromitacja, to nic mi się nie stanie. Dalej będę robił, to co robiłem. Przy książ­ce, w końcu grubszej rzeczy, zawsze masz z nią związane jakieś nadzieje, że spodoba się w niej to, czy tamto. Każdy pisarz poluje świadomie lub podświadomie na bestseller; lub przynajmniej na uznanie środowiska. Książka wydaje się być - dopiero się ukazała i znam jedynie duże fragmenty - książką inną od poprzednich. Są w niej tematy, które już podej­mowałeś, ale metoda - groteska, ironia - jest czymś nowym. Ja zawsze miałem inklinacje do tematów „wysokich”, że tak powiem. I jeśli chciałem na­pisać, co Pan Bóg własnymi słowami powiedział na temat Polski, to musiałem sięgnąć po takie ja­sełka. Gdybym to zrobił jako prosty realizm, to bym się ośmieszył. Natomiast stan wojenny był w moim życiu takim ważnym doświadczeniem, ale się z nim nie rozliczam, bo nie mam ku temu powodu. Było to dla mnie osobiście na tyle waż­ne, że chciałem o nim napisać. Główny temat jest zaś inny; pytanie, kiedy Polska zeszła na psy, jak to się stało - bo - wi­dzisz - nagle obudziliśmy się w kraju, którego właściwie nikt z nas nie akceptuje, do którego ma­my sto rozmaitych zastrzeżeń, byliśmy świadkami przy tym jak to się działo i wciąż nie wiemy jak. To jest zagadnienie metafizyczne i od razu jest tu miejsce na fantastykę. W czerwcu '89 głosowaliśmy wszyscy za zmianą, a potem wszystko się rozmyło, ideały poszły w kąt, wszyscy czujemy się oszukani... Ja nie wiem, nie stawiam takich wyraźnych diagnoz, ale dopowiadając, to ja mam wrażenie, że bardzo obniżyły się parametry moralne społe­czeństwa, narodu. Wydaje się, że teraz jest to ja­kaś luźna zbieranina, która walczy ze sobą o szmal i układy. Nie ma takich ludzi, jak byli kiedyś, którzy wyraźnie górowali nad tłumem i mieli jakieś zasady i godność. W tej chwili jest to jakieś takie stado... Są w powieści pyszne sceny, taka jest na przykład scena z szatanem gwałcącym na śmierć diablicę. stanowiąca kapitalny dysonans do poprzedniej sceny, z udziałem Najwyższego Boga. Literatura lubiła pokazywać szatana raczej jako dystyngowanego Księcia Ciemności. Tak. Ja sobie tak diabła wyobrażam, że jak trzeba, to morduje samodzielnie i ta dystynkcja natychmiast z niego opada. On ma być skuteczny, on ma swoje interesy i jak chce coś załatwić, to czyni to po swojemu. Niebo może być jakieś umowne, ale piekło to ma być Piekło, a nie jakieś żarty. Tam się naprawdę męczy ludzi i ich zabija, pomimo, że oni są już raz zabici. Teza książki jest taka, że oczywiście praco­wały nad tym, co się w Polsce dzieje, siły wyższe, że upadająca moralność narodu była dodatkowym czynnikiem destruktywnym. A w tej chwili moż­na tylko siąść i płakać. A teraz pytanie dotyczące jednego słowa, któ­rego używasz w pisowni stosowanej na murach, ale którą to pisownię uważa się za nieprawidłową. Ty zaś twardo stoisz na stanowisku, że słowo „chuj” powinno pisać się „huj”. (śmiech) Ponieważ jest bardzo prosta różnica. Bo gdy powiesz „chuj” (szept) przez „ch”, to jakbyś tego w ogóle nie słyszał. Ale gdy powiesz, tak z głębi piersi, „huj!” (gromkie), to robi wraże­nie. To jest to słynne polskie nieme „h”, którego przedwojenni Polacy używali w takich słowach jak „huta” czy „hala”. Pytanie zadałem, by unaocznić czytelnikom, że nie jest to błąd ortograficzny czy redaktorski, a zamysł autora. To nie jest błąd, choć Lech Jęczmyk uważa, że jest; różnimy się po prostu w tym względzie. Może jakieś słowo do czytelników? No coż, zobaczymy się w Nidzicy, nato­miast chciałbym, żeby przynajmniej doczytali do tego miejsca, w którym to słowo występuje. *** Janusz Korwin-Mikke pojawił się na imprezie jako miłośnik fantastyki (przed laty opublikował tekst w „Fantastyce”) i człowiek zaprzyjaźniony z Rafałem Ziemkiewiczem. I był bardziej zaab­sorbowany mającą nastąpić za cztery dni II tura wyborów prezydenckich. *** MAREK PIWOWSKI przybył zaś na promocję, za­proszony przez Lecha Jęczmyka, który stara się zainteresować filmowców twórczością Marka Oramusa. Reżyser jest teraz zajęty realizacja in­nego projektu - „Rejsem 2”. Zapytałem go o te plany. Czy powstanie „Rejs 2”? Myślałem o tym, ale jednocześnie myślę o stylistyce, o tym czym ten ewentualny „Rejs 2” miałby być. Pierwszy film był mówiony językiem aluzji, językiem narodów zniewolonych. W tej chwili można mówić wszystko wprost, język alu­zji przeżył się. Stylistyka, która była parodią na­szej małej stabilizacji i w ogóle naszej spowolniałej, „pierdołowatej” kultury socjalistycznej, prze­żyła się. Próbowałem pisać „Rejs 2” techniką narra­cyjną nawiązującą do współczesnego modelu kultury - techniką wideoklipu, ale doszedłem do wniosku, że to nie tak. „Rejs” był filmem paradokumentalnym, a ten sposób opowiadania filmu w kinie z dolby stereo raczej się nie przyjmie. Po­myślałem, że najlepszą formą byłaby forma 20-30 minutowych odcinków dla telewizji. I nad tym właśnie teraz pracuję. Czy znajdą się aktorzy, którzy zastąpiliby tych z „Rejsu 1”? Jeżdżę teraz trochę po Polsce i szukam. Robię to, ale nie wiem czy znajdę dwóch takich jak Maklak i Himilsbach. Na razie mam dwóch ta­kich, którzy są fajnymi ludźmi, nie tylko aktorami. Będę szukał dalej. Impreza w klubie Architekta skończyła się około północy, sygnałem do rozejścia było poka­zanie się dna we wszystkich beczkach. Jako na­ród zapobiegliwy, przez lata szkolony w piwnej aprowizacji na zapas, nie przejęliśmy się tym faktem zbytnio, bowiem gwiazdy wieczoru zaprosiły grupę swoich gości na dalszą uroczystość w re­dakcji „Nowej Fantastyki”. Na Mokotowskiej kon­tynuowaliśmy nocne sfanów rozmowy, tam też, w spokojniejszej już atmosferze, nadarzyła się wreszcie okazja rozmowy z EUGENIUSZEM DĘBSKIM. Co jakiś czas wymyślasz jakąś nową postać, jesteś jej wierny do czasu, potem rzucasz. Naj­pierw był pilot Babooshka, potem detektyw Yeates, a teraz rycerz obdarzony mimikrą. Jak wymyśliłem tę postać, to nie planowałem cyklu. Napisałem dwa opowiadania, jedno dałem do „NF”, potem drugie do „Voyagera” i przez pewien czas nie pisałem. A potem siadłem do pi­sania i właściwie nie wiem kiedy, ułożył mi się ten cały zbiór. Mam już nawet pomysły na nowe cztery opowiadania i jeśli „Królewska roszada” się spodoba, to je zrealizuję. Natomiast skąd wzięła się owa mimikra, która jest raczej rodem z sf niż z fantasy? Ano stąd, że ja wolę science fiction i pisałbym ją, ale brak mi w tej chwili pomysłu. Zastanawiałem się nad kon­tynuacją cyklu o Babooshce, chciałbym zrobić to­mik, ale to sprawa przyszłości. Na fantasy też się już sparzyłem powieścią „Śmierć magów z Yara”, która - moim zdaniem niesłusznie - się nie sprzedała, bo miała pół roku opóźnienia i trafiła na grzbiet fali, z którą napły­nęło do Polski mnóstwo przekładów z fantasy. Należysz do autorów, którzy mają spory ba­gaż wydanych książek i spory ogon gotowych do zaoferowania książek. Rynek powoli się normuje i zapotrzebowanie na polską fantastykę powinno wkrótce się pojawić. Liczę na to. Mogę dostarczyć w tej chwili ma­szynopisy trzech powieści. Nie wyszła 5 część przygód Owena Yeatesa, nie wyszedł Krótki lot motyla bojowego, nie wyszło Piekło Dobrej Magii, mam też - młodzieńczą już niestety powieść - Najważniejszego człowie­ka wszechświata. Piekło ma się ukazać latem w Tricksterze, to samo Krótki lot. Pracuję ostatnio wolniej, bo nie mam miejsca w szufla­dzie. Nakłady tych książek nie są wysokie. Wiesz, te trzy tysiące, które podobno tak trud­no sprzedać, to jak łatwo obliczyć ledwie sześć­dziesiąt parę egzemplarzy na województwo. Czyli korek powstaje w dwóch miejscach: wydawnictwo-hurtownie i hurtownie-księgarnie. Rozmawiał i odpowiedzi spisał Wojtek Sedeńko Warszawa 1996

Zostaw komentarz